Jak podaje "GW", za kampanię KE odpowiadała "ta sama ekipa, która pracowała przy nieudanej reelekcji Bronisława Komorowskiego w 2015 r". Głównodowodzącym był Marcin Kierwiński. Wspierał go m.in. Robert Tyszkiewicz - szef niesławnej kampanii Komorowskiego. W sztabie byli również przedstawiciele koalicjantów PO, jednak, jak czytamy, współpraca była fikcją. "Kierwiński miał dobre intencje, ale nie mógł za wiele" - twierdzi polityk Nowoczesnej. Współpracownik Platformy jest dużo bardziej krytyczny: "To była raczej grupa towarzyska, a nie sztab wyborczy z prawdziwego zdarzenia". Gdy dziennikarki "GW" zapytały, czy w sztabie była tablica z rozpiską kampanijnych wyjazdów i przekazów, usłyszały w PO: "A co, myślicie, że to Ameryka?". Elżbieta Łukacijewska, która dostała się do europarlamentu z ostatniego miejsca podkarpackiej listy PO, mówi wprost: "Moja partia nie wspierała mnie w czasie kampanii". Łukacijewska i Bartosz Arłukowicz podawani są jako chlubne wyjątki polityków opozycji, którzy ruszyli się i prowadzili kampanię w terenie. Arłukowicz zdobył 233 tys. głosów z zachodniopomorskiej "dwójki". "Ci, którzy nie oglądali się na partię i sami sobie robili kampanię, na tym zyskali. Trzeba jeździć po powiatach, wysłuchiwać narzekań, czasami i chamskich, ale przełknąć dumę i przybić piątkę" - uważa rozmówca "GW" z Platformy. Łukacijewska podkreśla, że w trakcie kampanii przejechała 7 tys. kilometrów i odwiedziła każdy powiat na Podkarpaciu. Większość kandydatów KE nie wzięła z niej przykładu. Więcej w "Gazecie Wyborczej"