Chełm, wczesna wiosna 1944 roku Do jednego z najlepszych zakładów krawieckich w mieście, przy ul Reformackiej 33, wszedł wysoki, szczupły oficer niemiecki. Runy SS na kołnierzu munduru i trupia czaszka na otoku czapki nie wróżyły niczego dobrego. Jednak w piątym już roku okupacji i do tego można było przywyknąć. Właściciel warsztatu, Ignacy Czułczyński, widząc lekki popłoch wśród kilku zatrudnionych przez siebie czeladników, podszedł natychmiast do klienta, pytając uprzejmym tonem, w czym może mu pomóc. Esesman bez zbędnych słów położył na stołowym blacie pakunek owinięty szarym papierem. Zdecydowanym ruchem rozdarł opakowanie, wyszarpując z niego popielaty garnitur. Krawiec spojrzał na ubranie - było widać, że zostało pierwszorzędnie uszyte przez nie byle jakiego fachowca. W dodatku całkiem niedawno, gdyż fason marynarki i spodni wciąż odpowiadał panującej ówcześnie modzie. Jednak gdy krawiec dotknął materiału, wydawało się lnu z bliżej nieokreśloną domieszką, coś go zaniepokoiło. Mimo wszystko starał się jednak nie dać tego po sobie poznać. Przyjął zamówienie. Nazista chciał nieco zwęzić strój, aby dopasować go do swojej sylwetki. Krawiec zdjął z niego miarę, umówił się na odbiór i ustalił cenę usługi. Miał dwa tygodnie na jej zrealizowanie. Gdy tylko za wychodzącym klientem zamknęły się drzwi, krawiec wziął garnitur i zabrał go na zaplecze. Zapalił lampę, przy której zwykł pracować, włożył okulary i zaczął przyglądać się nie tyle ubraniu, co materiałowi, z którego było wykonane. W dotyku szorstkiego i nieprzyjemnego, z widocznymi drobinami końcówek... włosów. Jego początkowe przypuszczenia okazały się słuszne. Miał tylko nadzieję, że nie były ludzkie, bo chodziły słuchy, że hitlerowcy golą w obozach więźniom włosy. Nie sądził jednak, że wykorzystują je do wyrobu jakiegokolwiek sukna. Uznał, że nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Dość szybko dokonał niezbędnych przeróbek, po czym odwiesił garnitur na wieszak. Mijały tygodnie. Kiedy Niemiec w umówionym terminie nie zgłosił się, krawiec zaczął mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek się jeszcze pojawi. Latem 1944 roku był już pewny, że nie... Okupacja się skończyła, do miasta weszli Rosjanie. W zakładzie pozostało kilka ubrań, których klienci nie odebrali. Niedługo później do rodzinnego domu wrócił syn krawca Jerzy, wcielony w 1943 roku do "Baudienstu". Młody człowiek nie chciał jednak pójść w ślady ojca, wybierając zupełnie inną drogę życiową. Kiedy wyjeżdżał na studia do Wrocławia, ze zrozumiałych względów był jednym z elegantszych przybyszów ze wschodu. W jego garderobie znalazł się m.in. garnitur pozostawiony w pracowni ojca przez tajemniczego oficera SS. Co prawda nie pasował na niego zbytnio, ale jako syn krawca potrafił go przerobić. Z czasem jednak fason wyszedł z mody i ubranie wylądowało na spodzie szafy. To jednak nie była jedyna przyczyna. Nowy "właściciel" garnituru dostrzegł w materiale, z którego ubranie było uszyte, włosy... Zbyt przypominające ludzkie. 25 lat później... Jerzy Czułczyński zadomowił się w stolicy Dolnego Śląska, ożenił się, zrobił karierę. Wciąż jednak nie dawał mu spokoju wiszący w szafie garnitur esesmana, o którym ojciec wspominał, że należał do załogi obozu w Sobiborze. W 1968 roku zdecydował się wreszcie sprawę wyjaśnić. Wyciągnął kilka włosów, zapakował do koperty i zgłosił się do Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu z prośbą o ekspertyzę. Spotkał go jednak zawód, gdyż odmówiono mu pomocy. Wobec powyższego zwrócił się o poradę do redakcji "Wieczoru Wrocławia", gdzie red. Andrzej Gawlik, znający prof. dr. Bolesława Popielskiego - ówczesnego Kierownika Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu - zgodził się, niewykluczone, że czując temat do ciekawej publikacji, pośredniczyć w przekazaniu włosów do przebadania zacnemu naukowcowi. Wynik ekspertyzy nie był zaskoczeniem. Potwierdził najczarniejsze obawy. Faktycznie, włosy okazały się ludzkie. Był to na tyle niepokojący i odosobniony przypadek, że profesor poprosił właściciela garnituru o wypożyczenie go do dalszych analiz. Równocześnie poczuł się w obowiązku poinformować o całej sprawie Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Śledztwo Pod koniec listopada 1969 roku wiceprokurator Prokuratury Wojewódzkiej Jan Sipowicz, delegowany do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich we Wrocławiu, po zapoznaniu się z wszelkimi szczegółami sprawy, postanowił wszcząć, nawet jak na instytucję, w której pracował, dość specyficzne śledztwo dotyczące: "ujawnienia poniemieckiego ubrania z materiału, w którym znajdują się włosy ludzkie, a dostarczonego w okresie II wojny światowej przez esesmana do warsztatu krawieckiego Ignacego Czułczyńskiego, tj. o zbrodnię z art. 1 pkt 1 dekretu z 31 VIII 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami". Śledztwo rozpoczęło się od przesłuchania, w charakterze świadka, Jerzego Czułczyńskiego, który złożył obszerne zeznanie w sprawie i jednocześnie wskazał potencjalnych świadków mogących je potwierdzić, a także wnieść nowe szczegóły. W toku dochodzenia nie udało się jednak ustalić personaliów wspomnianego już esesmana ani też okoliczności, w jakich mógł wejść w posiadanie charakterystycznego ubrania.