Exodus z miast
Gdy w latach 60. XX w. demografowie prorokowali ogromny wzrost ludności na świecie, a urbaniści nawoływali w związku z tym do rozbudowy miast, nikt nie spodziewał się, że na dużych obszarach Europy po 40 latach zajdzie proces całkiem odwrotny.
W końcu lat 60. XX w. prognozy demograficzne sporządzane w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych przewidywały w maksymalistycznym ujęciu, że około 2000 r. liczba ludności na świecie osiągnie ponad 7 mld 400 milionów. Tymczasem, według szacunkowych danych US Census Buremu, w styczniu 2010 r. kulę ziemską zamieszkiwało około 6,8 mld ludzi, z czego na samą Europę przypada 11,4 proc. tej liczby, zaś w Polsce żyje około 0,53 proc. populacji ludzkiej.
Według przeszacowanych danych, które często przywoływano przed czterdziestu i pięćdziesięciu laty, gwałtowny wzrost ludności spowodować miał cały łańcuch różnorakich problemów. Jednym z nich miały być kwestie intensywnego osiedlania się ludności w ośrodkach miejskich, a co za tym idzie konieczność ich gwałtownego rozwoju, rozrostu, a także tworzenie na wielu obszarach nowych miast.
Miało to dotyczyć także kontynentu europejskiego oraz Polski. Urbaniści obmyślali przeto coraz bardziej złożone koncepcje rozwoju miast, a rozmaici futuryści snuli wizje wielopoziomowych autostrad, podziemnych, kilkukondygnacyjnych ulic w miastach, gigantycznych drapaczy chmur i rozległych blokowisk, które będą musiały otaczać miasta. W tych miało być coraz więcej ludności skupionej zawodowo wokół różnych gałęzi przemysłu i wokół miejskich instytucji usługowych oraz handlowych.
Taki stan rzeczy miał również dotyczyć Polski. W 1970 r. przewidywano, że liczba ludności w Polsce osiągnie w 1985 r. pułap 40 mln, co oznaczało wzrost w stosunku do roku 1965 o ponad 8 mln. W związku z tym władze PRL postawiły sobie za cel - szczególnie chętnie nagłaśniany przez gierkowską propagandę - ambitny program budowy 250 tys. mieszkań każdego roku. I rzeczywiście, nawet jeśli liczba ta nie została osiągnięta, a jakość ówczesnego budownictwa mieszkaniowego kojarzy się dziś raczej z humorystycznymi epizodami ze słynnego serialu "Alternatywy 4", to jednak właśnie w latach 70., w obliczu zapowiadanego boomu demograficznego, krajobraz polskich miast wzbogacił się o ogromne połacie wielkopłytowych blokowisk.
Tymczasem w 1988 r. ludność Polski nie osiągnęła nawet 38 mln, a w 2010 r. nieznacznie tę wartość przewyższa. Co więcej, nie tylko nie sprawdziły się prognozy dotyczące przeludnienia w miastach, ale wręcz zaobserwowano proces odwrotny - wyludnianie miast. Dość dramatyczny obraz tego swoistego "exodusu" ludności z miast przedstawia ogłoszony niespełna dwa lata temu raport Głównego Urzędu Statystycznego.
Będzie nas mniej
Według raportu w ciągu najbliższych 25 lat liczba ludności w Polsce zmaleje o ponad dwa miliony, a spadek ten najbardziej dotknie populacje miejskie. Do roku 2035 polskie miasta mogą stracić średnio do 10 proc. swoich obecnych mieszkańców. Z samego województwa śląskiego, najsilniej zurbanizowanego i mającego względnie największą liczbę ośrodków miejskich, ma ubyć prawie 600 tys. mieszkańców, co stanowi prawie dwa razy tyle, ile dziś liczy ludność Katowic!
Województwo łódzkie straci około 360 tys. ludności, czyli połowę liczby ludności dziś zamieszkującej Łódź. Zresztą to właśnie Łódź i wiele przemysłowych miast Górnego Śląska, ale także Szczecin czy Kielce staną się miastami najbardziej poszkodowanymi w tym procesie "wyludniania".
Naukowcy porównują to zjawisko do opustoszenia wielu miast wschodnioniemieckich w ciągu ostatnich 15 lat. Demograf prof. Krystyna Iglicka przywołuje tu problem "przerażającego widoku całych rejonów miast bez żywego ducha, z licznymi pustostanami, a nawet opustoszałymi osiedlami, na których nikt już nie mieszka", a które według prognoz sprzed 30 lat miały dziś tętnić życiem łącznie wielu milionów mieszkańców. Taka zapaść widoczna jest dziś w Lipsku i innych, mniejszych miastach we wschodnich landach Niemiec. Teraz scenariusz ten ma się spełnić w Polsce.
Między miastem a wsią
Co ciekawe jednak, mimo prognozowanego ogólnego spadku w Polsce liczby ludności, szczególnie dramatycznego w kilkunastu miastach, którym grozi częściowe wyludnienie, problem ten nie dotknie polskiej wsi. Tak zwana prowincja nie musi obawiać się drastycznego spadku ludności, który dla polskiej wsi prognozowany jest zaledwie na poziomie 0,5 proc. W wielu miejscach liczba ludności zamieszkującej wieś wręcz wzrośnie. Tak będzie między innymi w województwach: dolnośląskim, kujawsko-pomorskim, lubuskim, wielkopolskim, pomorskim i małopolskim.
W Małopolsce na wsiach przybędzie około 120 tys. osób, dzięki czemu w 2035 r. województwo to będzie miało więcej ludności niż dziś. Wieś nie będzie jednak tak intensywnie zasiedlana w aż 13 innych województwach; najgorzej będzie w województwach: śląskim, które straci prawie 600 tys. mieszkańców, a także łódzkim, lubelskim, dolnośląskim i świętokrzyskim, gdzie spadki mają wynieść od 100 do 365 tys. mieszkańców.
Marzę o...
Te skądinąd zadziwiające prognozy nie dziwią jednak socjologów. Wskazują oni, że stereotypowa "ucieczka" ludności ze wsi do miast, będąca w dawnych latach synonimem awansu społecznego, zaczęła wyhamowywać już w końcu lat 80., ustabilizowała się w latach 90., by po roku 2000 zamienić się w odwrotny trend. Wtedy to znaczna masa ludności wchodzącej w wiek poprodukcyjny zaczęła coraz bardziej marzyć o spokojnej starości i emeryturze spędzonej z dala od miejskiego zgiełku.
Najlepiej nadawały się na to tereny pod zabudowę, dostępne jeszcze w latach 90. dość łatwo i niekiedy za całkiem przystępną cenę w promieniu 50 km od dużych miast. Jednak z tych miast wyjeżdżali nie tylko emeryci z wyższych warstw klasy średniej, ale od końca lat 90. także coraz częściej ludzie młodzi, którzy zamiast zakupu drogiego mieszkania w centrum wielkiego miasta, w środku smogu i hałasu komunikacyjnego, wybrali przysłowiowy domek z ogródkiem - własną inwestycję budowlaną poza miastem. Nie bez znaczenia jest też to, że od lat 80. stopniowo wzrastała świadomość ekologiczna społeczeństwa.
Upadek przemysłu i czynsze
Szczególnie ważną przesłanką zmniejszania się liczby ludności miejskiej jest też ograniczenie zatrudnienia w przemyśle, które w latach 50-70 przyciągało do dużych miast sporą grupę ludności wiejskiej czy małomiasteczkowej.
Dziś, gdy w wielu polskich miastach kolejne zakłady przemysłowe upadają, nie ma już najmniejszego sensu budować dla tysięcznych rzesz ich pracowników, po których coraz częściej pozostało jedynie wspomnienie, odrębnych osiedli.
Zbudowane na przełomie lat 50. i 60. osiedle Hetmańskie w Poznaniu, które miało zaspokajać potrzeby mieszkaniowe pracowników wielkich Zakładów HCP - Hipolita Cegielskiego w Poznaniu, dziś coraz częściej zamieszkane jest przez studentów, wynajmujących tu mieszkania w okresie nauki w szkołach wyższych (w Poznaniu studentów jest najwięcej w przeliczeniu na mieszkańca w stosunku do innych miast uniwersyteckich).
Podobne zjawiska można zaobserwować w krakowskiej Nowej Hucie, na osiedlu fabrycznym przy hucie w Kielcach - Białogonie czy na osiedlach w Gdańsku zamieszkanych przez ludność tamtejszych zagrożonych zakładów wielkoprzemysłowych.
Niebagatelna jest też polityka czynszowa miast, która może poważnie kształtować migracje ludności. We wspomnianym już Poznaniu stawka czynszowa za metr kwadratowy mieszkania jest uzależniona nie tylko od standardu lokalu mieszkalnego, ale także od jego lokalizacji. Może się zdarzyć, że lokator mieszkania położonego w starej, przez wiele lat nie remontowanej kamienicy, ale za to w ścisłym śródmieściu, zapłaci większy czynsz niż lokator z mieszkania o wyższym standardzie, ale położonego 8-10 km od ścisłego centrum miasta. Taka polityka zapewne wpływa na wyludnianie tradycyjnych centrów miast, w tym historycznych starówek.
Proboszcz jednej z poznańskich parafii ubolewa, że w ciągu ostatniej dekady z jego parafii ubyło prawie 40 proc. mieszkańców, a do kościoła na Msze św. coraz częściej przyjeżdżają osoby nawet spoza miasta, luźno związane z parafią.
Stereotypowa "ucieczka" ludności ze wsi do miast, będąca w dawnych latach synonimem awansu społecznego, zaczęła wyhamowywać już w końcu lat 80., ustabilizowała się w latach 90., by po roku 2000 zamienić się w odwrotny trend. Wtedy to znaczna masa ludności wchodzącej w wiek poprodukcyjny zaczęła coraz bardziej marzyć o spokojnym życiu spędzonym z dala od miejskiego zgiełku
Historyczne centra dużych polskich miast, z pocztówkowymi zabytkami, stają się coraz częściej agorą rozrywki, handlu i usług bankowych. Ze ścisłej, historycznej starówki Poznania zniknęły w ciągu ostatnich 10-12 lat cztery sklepy z warzywami, dwa sklepy spożywcze i piekarnia, gdyż tradycyjni mieszkańcy opuścili swoje domostwa, a zajęły je banki i kancelarie prawnicze oraz puby i kawiarnie.
Ucieczka od techniki
Przed ponad stu laty, w okresie drugiej rewolucji przemysłowej, w wyniku coraz bardziej wzmożonego przemysłu, jeszcze większych zdobyczy technicznych, rozbudowy przedsiębiorstw, fabryk, hut, napływu siły roboczej do miast i gwałtownego pogorszenia się sytuacji mieszkaniowej robotników, powstały imponujące wizje przyszłych miast. Miały one rozwiązywać wszystkie problemy ludności, czynić życie nowoczesnym, wygodnym i szybkim.
W ślad za wynalezionym silnikiem gazowym, dynamitem, karabinem maszynowym, a nawet odkurzaczem elektrycznym, którym po raz pierwszy czyszczono domowe dywany w wielkomiejskich domach, wygodnemu życiu w rozrastających się wówczas miastach miały służyć wielopoziomowe ulice, drapacze chmur, skomplikowane linie metra, przeplatające się z trasami kolei nadziemnej, budynki mieszkalne o futurystycznych kształtach, a także tereny zielone służące wypoczynkowi.
Dzisiejsza sytuacja wielu miast europejskich, w tym także polskich, pokazuje, jak bardzo ludzkie prognozy mogą odbiegać od przyszłej rzeczywistości i że tak pogardzana przez lata wieś może przyćmić miasta i zagrozić ich pozycji w następnych dziesięcioleciach.
A kto wie, czy za sprawą coraz większej migracji ludności miejskiej do wsi te ostatnie nie staną się po upływie kolejnych stu lat nowymi miastami?
Adam Suwart