Efekt Tokarczuk
Pośmiewiskiem ostatnich godzin kampanii stał się minister kultury Piotr Gliński. Naprawdę, trzeba mieć albo wielkiego pecha, żeby na dwa dni przed ogłoszeniem listy laureatów Nagrody Nobla z literatury błysnąć stwierdzeniem, że parę razy zaczynał czytać książki Olgi Tokarczuk, ale żadnej nie skończył.
Więc mamy sytuację, że Gliński takie rzeczy opowiada, że - wicie-rozumicie - "dobrze by było, żeby była rozsądną polską pisarką, która by rozumiała polskie społeczeństwo i polską wspólnotę", takie jej przekazuje nauki, pełen wyższości i pogardy, bo przecież to on minister wie jak pisać, a nie jakaś kobieta.
A chwilę potem Olga Tokarczuk triumfuje. Jest dla niej Nobel. Piąty polski Nobel z literatury. I staje obok Sienkiewicza, Reymonta, Miłosza i Szymborskiej.
I przechodzi do historii.
A minister Gliński? On pewnie też przejdzie do historii, ale w postaci anegdotycznej, jako ten, który chwalił się, że nie doczytał...
To jest w ogóle śmieszna rzecz, bo gdyby Polska była krajem rządzonym według europejskich standardów, to minister kultury byłby twarzą rządu i przechadzałby się z dumą nie tylko po warszawsko-krakowskich, ale i po europejskich salonach. Proszę bardzo - laureatka Nobla - Olga Tokarczuk, opromieniony Oskarem i Złotą Palmą - Paweł Pawlikowski, cała plejada twórców młodego pokolenia...
Możemy utyskiwać, że jesteśmy peryferiami Europy, że nasz przemysł to dodatek do europejskiej (głównie niemieckiej) machiny, i pocieszać się, że - jak dobrze pójdzie - to za 40 lat dogonimy Niemcy. A tymczasem jest wielka dziedzina, w której jesteśmy światową marką, nic nie musimy gonić, to na nas patrzą. Na naszych pisarzy, reżyserów, twórców... Talentu w tym kraju nie brakuje.
A co na to minister kultury?
On swoją pozycję zawdzięcza nie temu, że polska kultura kwitnie, a on jest jej ambasadorem, tylko temu, że napisał program PiS, i pochwalił go za to Jarosław Kaczyński. A poza tym, jeśli chodzi o największe gwiazdy polskiej kultury, to minister kręci nosem. One mu się nie podobają. Sam zresztą niedawno przyznał, że wśród ludzi kultury potrzeba "nowych elit". A jak to zadanie chce wykonać? I o jakie "elity" mu chodzi?
Historia działań Piotra Glińskiego i podległych mu instytucji jest tu jakimś tropem.
Od roku 2004 funkcjonuje Instytut Książki, który zajmuje się m.in. promocją polskiej literatury za granicą. W roku 2016, na fali dobrej zmiany, jego szefem został Dariusz Jaworski. I oto Instytut zaczął inaczej działać. M.in. zaczęto odmawiać wsparcia finansowego tłumaczom książek tych pisarzy, którzy wypowiadają się krytycznie o władzy PiS-u. I na przykład odmówiono wsparcia litewskiemu tłumaczowi Vyturysowi Jarutisowi na tłumaczenie "Biegunów" Olgi Tokarczuk. Za to Jaworski zaaprobował do promowania tłumaczeń książki Bronisława Wildsteina.
Taki gust.
Olga Tokarczuk trafiła też na indeks w MSZ-ecie, ten nieformalny. Otóż dobra zmiana, przejmując władzę dokonała też zmian w Instytutach Polskich, które zajmują się promocją kultury polskiej za granicą. MSZ wymienił w nich dyrektorów.
Tym dyrektorom wysłano też listę około 150 osób, rekomendowanych do zapraszania za granicę. Ta lista podzielona była na działy. I tak na przykład, w dziale "Ludzie pióra, publicyści" znaleźli się m.in. Jan Pietrzak, Bronisław Wildstein, Sławomir Cenckiewicz czy Waldemar Łysiak. Ale już nie starczyło miejsca dla Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Jacka Dehnela, Mariusza Szczygła, czy Marka Krajewskiego.
Z kolei do działu "dziennikarze" wpisano 33 osoby. I okazały się to osoby niemal wyłącznie o prawicowych poglądach. Dziennikarze związani głównie z "Gazetą Polską", Do Rzeczy", "wSieci".
Tak wygląda więc w praktyce budowa nowych elit, którą ogłosił PiS.
Talent jest tu rzeczą drugorzędną, tu nie chodzi o promowanie twórców, którzy gdzieś napotkali jakieś bariery, tu najważniejsze jest, czy tworzy się "po linii i na bazie", czyli tak żeby służyło to władzy i jej się podobało.
W związku z tym, gdy jedna z dyrektorek Instytutu Polskiego zaprezentowała "Idę", to musiała pożegnać się ze stanowiskiem. Za to jej następczyni urządziła pokaz filmu "Smoleńsk". Świetne dzieło, widownia chichotała, oglądając...
Te boje PiS-u, ministra Glińskiego, Jarosława Kaczyńskiego, o "lepszą" kulturę są tak kuriozalne, że trudno wręcz znaleźć porównanie do nich w historii Polski. No, może w zamierzchłych latach PRL-u. Kiedy partia wiedziała wszystko najlepiej, jak pisać, jak malować, i jaką gotować zupę na obiad.
Bo jak inaczej nazwać zachowanie radnych PiS z Wałbrzycha? Gdy w roku 2016 nadawano Oldze Tokarczuk honorowe obywatelstwo tego miasta, radni PiS protestowali, i demonstracyjnie wyszli z sali. Bo Tokarczuk "szkaluje dobre imię Polski". Bo "to, co publicznie powiedziała pani Tokarczuk, stoi w sprzeczności z założeniami polskiej polityki historycznej i szkodzi dobremu imieniu Polaków.
Partia wie lepiej! Więc jakiś czujny radny poucza jak pisać. I on wie, co szkodzi, a co nie szkodzi.
Ale to było w roku 2016, a teraz mamy rok 2019 i wybory. Olga Tokarczuk, oprócz tego że jest genialną pisarką, jest feministką, wegetarianką, chodzi na Marsze Równości, uczestniczy w czarnym proteście, broni sądów, popierała strajk nauczycieli. Funkcjonuje w przestrzeni publicznej, ku wściekłości PiS-u. Teraz też, dziękując za Nobla, poprosiła Polaków, by zagłosowali, i by bronili demokracji.
Jej sukces, wielkie wyróżnienie, ma więc także znaczenie symboliczne. Dla tysięcy inteligentów, sympatyków partii demokratycznych, zgiętych kolejnymi informacjami sączącymi się z mediów rządowych, Nobel dla Tokarczuk jest jak słoneczko. Jak powiew entuzjazmu. Że jeszcze może być dobrze.
Ja wiem, że efekt Tokarczuk to przekonywanie przekonanych. Że ludzie, którzy wiwatują z tej okazji, to tysiące a nie miliony. I że oni i tak zagłosowaliby na lewicę lub PO. Ale teraz zrobią to z większym entuzjazmem. A to jest zaraźliwe.