Konrad Piasecki: Panie przewodniczący, pan wierzy w dwa wybuchy na pokładzie tupolewa? Edmund Klich: - Oczywiście nie wierzę w dwa wybuchy. Ale jest pan w stanie wykluczyć je z absolutną pewnością? - To powinna wykluczyć komisja pana ministra Millera. Są tam przecież badacze, jest przewodniczący komisji pan Żurkowski, technicznej, pan Lasek. Pracowali nad tym wypadkiem, 34 osoby pracowały przez wiele miesięcy i oni powinni... A komisja Millera milczy z wyższością. - Nie wiem, nie wiem, dlaczego. Ale przekaz idzie i teorie spiskowe zaczynają odgrywać coraz większą rolę i coraz więcej ludzi do tego się przekonuje, chociaż to według mnie jest ewidentna nieprawda. Te zapisy TAWS, na które powołuje się komisja Macierewicza, o tym, że one mają świadczyć o wybuchach na pokładzie, to co to jest w takim razie? - Proszę pana, ja czytałem pobieżnie te wyniki badań profesorów. Oni mówią o wstrząsach. Nie słyszałem tam o wybuchach. Jeśli się wstrząsy zamienia na wybuchy, to już jest pewien rodzaj... A wstrząsy skąd się miały brać? - Jeśli samolot uderza skrzydłem w drzewo, dalej rozczłonkowuje się o kolejne drzewa, rozbija się, to są wstrząsy. To myślę na rejestratorach jakieś tam zapisy są, bo z tego chyba ci profesorowie wyciągali swoje wnioski. A na ile wrak samolotu został pod kątem również wybuchu sprawdzony i zbadany przez polską stronę albo przez kogokolwiek? - Nie wiem, na ile komisja pana ministra Millera badała. Uważam, że miała pełne prawo badania tego wraku, pojechania nawet całością do Smoleńska i przyjrzenia się, od razu po powołaniu tej komisji. Eksperci, z którymi ja byłem w Smoleńsku, niektórzy badali, ale właściwie to były bardziej oględziny niż badanie. Był pan Szczepanik, który oglądał silniki, pan Milkiewicz, który był tam trzy dni, byli też eksperci wojskowi. Ale wyników jakichś konkretnych w tym zakresie nie przedstawiali. Bo czytając ukazującą się za kilka dni pańską książkę nie widać, by jakakolwiek wersja, nazwijmy to, bardziej niestandardowa, była brana pod uwagę w procedurze badania tej katastrofy. Pan nie miał z tyłu takiej myśli, że to może być zamach, sabotaż, cokolwiek takiego. - Ja nie miałem takiej myśli, a szczególnie jak już wiedziałem, jakie są odczyty z rejestratorów w samolocie, rozmowy załogi i ślady na ziemi, które były ewidentne, bo problem śladów na ziemi, problem uderzenia w drzewo już był sprawą wtórną Piloci przeszli, naruszyli wysokość minimalną, wysokość decyzji. A dzisiaj to, że nie sprawdzał pan, nie sprawdzała komisja tej wersji zamachowej - nie uważa pan, że to był błąd? - Patrząc, co w tej chwili się dzieje wokół tej katastrofy, uważam, że to powinno być sprawdzone. Do akredytowanego nie należało badanie, tylko współpraca ze stroną rosyjską, wyciągnięcie jak najwięcej informacji. Czy komisja zastanawiała się nad tym? Nie wiem. Prokuratura wykluczyła ten wątek, o ile wiem. Z perspektywy dwóch lat ma pan poczucie, że co było największym polskim błędem w tej procedurze badania katastrofy przynajmniej w tych pierwszych dniach? - Ja myślę, że po pierwsze brak wsparcia kraju dla tej grupy, która była w Smoleńsku i później w Moskwie. Czyli to, że byliście osamotnieni i rzuceni na głęboką wodę? - Tak, właściwie nie było żadnego wsparcia - ani prawniczego, ani innego. Kiedy przekazywaliśmy do kraju informacje, że nie otrzymujemy pewnych dokumentów, nie nagłaśniano problemu, że Rosjanie łamią ewidentnie załącznik 13, czyli porozumienie, które przyjęli, na które się zgodzili. To było ewidentne. Ale co: bano się Rosjan czy zlekceważono sprawę? - Nie wiem, to nie jest moja decyzja. A jak pan rozmawiał z premierem, miał pan poczucie, że on lekceważy wyjaśnianie przyczyn katastrofy, że mu wygodnie jest, że ma takiego Klicha gdzieś tam w Smoleńsku, w Moskwie i on się tym nie musi zajmować? - Nie, nie miałem takiego wrażenia. Po prostu premier zajmował się wieloma bieżącymi sprawami - to jest szef rządu. I myślę, że to powinny robić inne osoby. Nie wiem, powinna powstać jakaś grupa specjalna, grupa wsparcia: prawnicy, specjaliści - także od lotnictwa. Dalej: powinna być dużo lepsza współpraca pomiędzy komisją pana ministra Millera a grupą w Moskwie - w Smoleńsku jeszcze nie, bo wtedy nie było komisji - ale w Moskwie. Ja nie miałem żadnych informacji, oprócz żądań do strony rosyjskiej, z komisji Millera. Ja nic nie wiedziałem, co się tam działo - mimo moich dwóch próśb skierowanych na piśmie. Kiedy pan dzisiaj słyszy, że w tych pierwszych dniach po katastrofie państwo się sprawdziło, to ma pan też takie poczucie? - Trudno mi oceniać... W każdym razie premier w czasie drugiego spotkania powiedział mi szczerze: "No myśmy początkowo zapomnieli o Smoleńsku" - w sensie: o tych ludziach, którzy zajmują się badaniem tej katastrofy. Myślę, że to była prawda. A zapomnieli o Smoleńsku a skupili się na czym? - Na tych uroczystościach, na pogrzebach, na tej tragedii, która była przeżywana w kraju. Pogubili się? - Trudno mi oceniać. Ja tak nie chcę oceniać. Ja nie jestem politykiem, ale ja odczułem, że tutaj tego wsparcia nie było, a nawet, tak jak piszę w książce, były naciski na mnie, jeśli ja chciałem wyjechać, bo wiedziałem, że w tak trudnej sprawie sam pozostawiony bez tłumaczy nie mogę nic zrobić. A jeśli chodzi o te naciski, miał pan takie wrażenie, że poszczególni przedstawiciele polskiej strony, ministrowie rządzący w jakąś stronę chcą ukierunkować badanie przyczyn katastrofy? - Ja piszę o tym w książce właśnie, że miałem wrażenie, jeszcze w Smoleńsku po tym artykule w "Gazecie Wyborczej" chyba z 19 kwietnia i po tych telefonach od ministrów, żeby bardzo szybko dostać rozmowy w kabinie, że jest tendencja, żeby pokazać, że piloci zawinili, że piloci są głównymi odpowiedzialnymi. Z resztą to się wpisuje w te sms-y, o których mówił pan generał Petelicki i innych, że jednak chyba taka koncepcja, że piloci i jakieś tam naciski, to będzie ta najlepsza koncepcja. Ale czyja koncepcja? - Nie wiem, nie wiem. To było moje wrażenie. Takie odniosłem i dlatego ja nie chciałem, żeby tak było, bo uważałem, że działanie pilotów jest takie, jak zostali wyszkoleni, jak ich przygotowano, jaki jest system działań lotnictwa. Z pańskiej książki wynika, że mówiąc szczerze ma pan poczucie, że próbowano zrobić z pana, kolokwialnie mówiąc, wariata? - No, dlatego była ta moja rezygnacja czerwcowa. Z drugiej strony ja od początku wiedziałem, gdybym został i akredytowanym i przewodniczącym komisji, bo przecież ja miałem być przewodniczącym komisji zamiast pana Millera, miałbym tylko grupę wojskowych, to w zasadzie w tej chwili byłbym jedyną osobą, na która szłyby wszystkie ataki. Kto próbował zrobić z pana wariata? - Ja nie mówiłem, że próbowano zrobić ze mnie wariata. Wysyłano psychiatrę do pana... - Ja miałem być odpowiedzialny za całość. Za współpracę z Rosjanami, bycie akredytowanym i za badanie po stronie polskiej. Powiedziałem, że to jest niemożliwe nie tylko ze względów prawnych, bo tam były kolizje, niemożliwość współpracy z prokuratorami, ale także z tego względu, że nie można było temu podołać. A z drugiej strony było wszystko, teraz wszystkie te negatywne oceny poszłyby tylko na mnie jako przewodniczącego komisji i akredytowanego. Przegraliśmy starcie z Rosjanami? - Nie mnie oceniać, czy przegraliśmy. Myślę, że niektóre sprawy mogły pójść lepiej. Czyli niektóre sprawy przegraliśmy? No być może, ale mówię, to nie jest moja ocena, ale przy lepszym wsparciu myślę, że przy politycznym wsparciu, przy rozmowach na innych szczeblach, więcej informacji moglibyśmy dostać.