Sąd Administracyjny w Kolonii, do którego w 2015 roku wpłynął pozew ze stowarzyszenia "Zrabowane dzieci - porwane ofiary", pisze w uzasadnieniu wyroku, że bez wątpienia ofiarom "poprzez przymusową germanizację zostały wyrządzone znaczne krzywdy". Sąd zauważa jednak, że nie jest tą instancją, która może dodać kolejne kategorie ofiar do tych, którym już przysługuje prawo do odszkodowań. A są to wedle rządowych wytycznych osoby prześladowane przez nazistów "z powodu swoich społecznych lub osobistych zachowań lub z racji szczególnych cech osobistych (jak np. upośledzenie umysłowe)". Zdaniem sądu porwane i siłą germanizowane dzieci nie należą do tej grupy. Sąd odwołał się do odmowy, jaką ofiary dostały w 2013 roku od ministerstwa finansów. Urzędnicy tłumaczyli w niej, że ofiary porwań i przymusowej germanizacji "nie były prześladowane z racji swojego zachowania lub cech". Hermann Lüdeking i Christoph Schwarz ze stowarzyszenia "Zrabowane dzieci - zapomniane ofiary", są rozgoryczeni decyzją sądu. - To wielka niesprawiedliwość, co się wtedy działo, tym ludziom wyrządzono wielką krzywdę. Zależy mi na tym, by uznano ich za ofiary i przyznano odszkodowania - mówi Christoph Schwarz w rozmowie z Deutsche Welle. Schwarz jest nauczycielem i historykiem-hobbystą, który od kilkunastu lat angażuje się w upamiętnienie ofiar nazistowskich rabunków i przymusowej germanizacji. Chodzi o uznanie cierpień Działa ramię w ramię z Hermannem Lüdekingiem, który jako dziecko został porwany z Łodzi, a następnie wychowany w niemieckiej rodzinie. Lüdeking czuje się poszkodowany, bo po dziś dzień nie zna swojej prawdziwej tożsamości, zaś jego przybrana matka nigdy nie traktowała go jak prawdziwego syna. - Oni czekają na to, że wszyscy wymrzemy. Nie chodzi mi o pieniądze, kwota jest nieważna, chodzi tylko o to, by uznali naszą krzywdę oraz to, że byliśmy ofiarami - mówi Lüdeking. W imię aryjskiej rasy 82-latek jest jednym z tysięcy dzieci, których Niemcy porywali z Polski i innych krajów okupowanych przez III Rzeszę. Celem było zasilanie "aryjskiej rasy" i realizacja poleceń szefa SS Heinricha Himmlera, który postanowił "ściągać germańską krew ze wszystkich zakątków świata, rabować ją i kraść, gdzie to tylko będzie możliwe". Chodziło o to, by siłą zmuszać dzieci do nauki niemieckiego i wcielając do niemieckich rodzin, robić z nich Niemców. Miało to służyć pomnażaniu liczebności niemieckiego narodu. Do germanizacji wybierano przede wszystkim dzieci o jasnych włosach i niebieskich oczach, a także spełniające inne kryteria "aryjskości", jak na przykład rozmiary czy proporcje różnych części czaszki. Niemieccy urzędnicy porywali dzieci z domów, na ulicach, podczas akcji pacyfikacyjnych na przykład na Zamojszczyźnie oraz - to częsty proceder - z sierocińców. Tysiące porwanych dzieci Taki los spotkał Hermanna Lüdekinga, który w momencie porwania miał niespełna 6 lat i nazywał się Roman Roszatowski. Fałszywą metrykę z nowym imieniem i nazwiskiem wystawił mu dopiero Lebensborn - nazistowska organizacja zajmująca się przymusową germanizacją porwanych dzieci przy użyciu brutalnych metod. Roman trafił w 1942 roku do ośrodka Lebensbornu w Kohren-Sahlis pod Lipskiem, do którego zgłaszały się niemieckie rodziny chcące przyjąć pod dach "dzieci ze Wschodu". Tak nazywano zrabowane dzieci, by nie mówić o rabunkach i tuszować zbrodnie. Niemieccy opiekunowie mieli myśleć, że przyjmują pod opiekę dzieci folksdojczów w krajach okupowanych przez Rzeszę. Dlatego dzieci musiały mówić po niemiecku i zapomnieć o swoich polskich korzeniach. Do ośrodka, w którym przebywał Roman, zgłosiła się Maria Lüdeking, prosząc o przyznanie jej chłopca, bo jej syn poległ na froncie. Jako zasłużona działaczka nazistowskiego Związku Niemieckich Dziewcząt miała prawo wybrać sobie dowolne dziecko. Wybór padł na Romka, który później stał się Hermannem Lüdekingiem. Poszukiwanie własnej tożsamości Maria Lüdedking nigdy nie chciała powiedzieć, czy i co wie na temat jego biologicznych rodziców. Hermann po dziś dzień nie wie, kim byli. Przez większość dorosłego życia zmagał się z tym pytaniem, na które - pomimo poszukiwań - nie znalazł odpowiedzi. Uważa, że odszkodowanie należy się zrabowanym dzieciom nie tylko za wyrywanie ich z naturalnego środowiska i brutalne traktowanie w ośrodkach Lebensbornu, ale także za szkody moralne wynikające z wieloletnich zmagań w poszukiwaniu własnej tożsamości. - Mam 82 lata i nadal nie wiem, kim jestem - mówi. Walenie w mur biurokracji Od lat wspólnie z Christophem Schwarzem, nauczycielem z Fryburga, walczą o uznanie ofiar przez niemieckie państwo. Ministerstwo finansów stwierdziło w 2013 roku, że los ten "był udziałem wielu rodzin i był skutkiem strategii wojennej", że przymusowa germanizacja "nie miała w pierwszej kolejności na celu unicestwienia ani pozbawienia wolności jednostki, lecz jej pozyskanie dla własnych korzyści" Rzeszy, zaś całość wpisywała się w "ogólne losy wojenne". MSZ Niemiec powołało się z kolei na liczbę zaledwie 250 dzieci, które miały być porwane z Europy Wschodniej. To liczba padająca w procesach norymberskich, w których uniewinniono sprawców tych porwań. Drastycznie różni się od dzisiejszych szacunków historyków, którzy mówią o liczbie od 50 do 200 tysięcy. Wieloletnie milczenie Zdaniem Schwarza niemieccy politycy nie chcą rozgrzebywać przeszłości i obawiają się, że temat germanizacji otworzy kolejne puszki Pandory, jak choćby uwikłanie Jugendamtów w działalność nazistowskiego reżimu. Uważa, że każda kolejna negatywna opinia sądu lub urzędu to dodatkowa trauma dla ludzi, którzy i tak przez całe życie czuli się mniej wartościowi przez fakt, że nie znają swojej prawdziwej tożsamości. Po negatywnej opinii sądu w Kolonii Schwarz nie zamierza składać broni. Także Lüdeking chce walczyć. Po rozprawie w sądzie, gdy sprawa po raz kolejny nabrała rozgłosu, zgłosiło się do niego dwóch adwokatów, którzy chcą go wspierać, rezygnując z honorarium. Lüdekinga nie stać byłoby na opłacenie prawników. - Nie poddam się, będę działać - zapowiada. * * * Od września 2017 roku dziennikarze Deutsche Welle i Interii w ramach cyklu "Zrabowane dzieci" prezentowali losy ludzi, którzy w dzieciństwie stali się ofiarami polityki germanizacyjnej prowadzonej przez hitlerowskie Niemcy. Wedle szacunków polskich historyków los ten mógł dotknąć nawet 200 tysięcy polskich dzieci. Dziś czują się zapomniani. Są jedyną grupą ofiar III Rzeszy, która przez niemiecki rząd nie została uznana za ofiary ani nie dostała odszkodowania.