Nie można już mówić, że gra się o pietruszkę - mówi sprzedawca na bazarku w stolicy. Faktycznie, pietruszka to teraz jedno z najdroższych warzyw. Kosztuje nawet ponad 30 zł za kilogram. Na giełdzie w Broniszach cena hurtowa dochodzi do 16 zł. Rok temu pietruszka była dwa razy tańsza, dwa lata temu kosztowała niecałe 5 zł. Drożeją też inne warzywa. Za kilogram szparagów trzeba zapłacić w Broniszach średnio 15 zł (rok temu - 11 zł). Buraki ćwikłowe w ciągu roku zdrożały z 80 gr do 1,65 zł, a cebula z 75 gr do 3,30 zł. Te akurat podwyżki to efekt ubiegłorocznej suszy. Ale niezależnie od tego ceny - nie tylko warzyw czy, szerzej, żywności - rosną. Powoli, ale stale. Informacja Głównego Urzędu Statystycznego o tym, że w kwietniu tego roku ceny produktów i usług konsumpcyjnych w Polsce zwiększyły się średnio o 1,1% w porównaniu z marcem, nie robi specjalnego wrażenia - no bo cóż to jest 1%. Równie dużego wzrostu cen w ciągu zaledwie miesiąca nie było jednak od ponad ośmiu lat (podobny wynik zanotowano w styczniu 2011 r.) - a w samym kwietniu ceny ostatni raz rosły tak szybko aż 23 lata temu. W 1996 r. inflacja (czyli wzrost cen daremnie goniony płacami) wyniosła 19,9 %. Teraz, zdaniem wszystkich ekspertów, taki scenariusz inflacyjny nam nie grozi. GUS uspokaja, że mimo skoku cen w zeszłym miesiącu, inflacja w okresie kwiecień 2018 - kwiecień 2019 wyniosła zaledwie 2,2 %. Czyli, raptem jeden miesiąc "zapracował" na połowę całego wzrostu cen. Problem jednak w tym, że nie ma żadnych istotnych przesłanek dających gwarancję, że w kolejnych miesiącach ceny nie będą rosnąć tak szybko jak w kwietniu. Gdyby, odpukać, tak się stało, pod koniec 2019 r. ich poziom mógłby być średnio nawet o 10% wyższy od kwietniowego, a taką różnicę odczujemy boleśnie w portfelach. Drożyzna zjada nasze dochody Ruch cen wyraźnie odczuwamy zresztą już od wielu miesięcy. Na przykład w ciągu 2018 r. paliwo na stacjach benzynowych zdrożało o 7,3%, a licząc okres późniejszy - od kwietnia 2018 r. do kwietnia 2019 r. - nawet o 8,5%. Pod koniec kwietnia zeszłego roku za litr benzyny 95 płaciliśmy średnio 4,82 zł. Obecnie już 5,24 zł. Litr oleju napędowego kosztował 4,74 zł. Zdrożał do 5,20 zł. Cena metra kwadratowego nowego mieszkania w największych miastach wynosiła wtedy od 5149 zł (Łódź) do 7817 zł (Warszawa). W kwietniu 2019 r. - od 5795 zł do 8499 zł. Za nowe auto najpopularniejszej wśród Polaków marki (fabia) płaciliśmy od 37,6 tys. zł, a w kwietniu tego roku od 44,3 tys. zł. Za mydełko (dove): odpowiednio 2,24 zł i 2,97 zł. Za osiem rolek papieru toaletowego: 3,79 zł i 4,45 zł. Ceny rosną zatem w bardzo wielu kategoriach wyrobów. Żywność, na którą przeznaczamy około jednej czwartej naszych wydatków, drożeje w tempie umiarkowanym - ale systematycznie i coraz szybciej. W marcu tego roku jej ceny były średnio o 2,7% wyższe niż 12 miesięcy wcześniej. W kwietniu - już o 3,3 % wyższe. Według GUS w okresie marzec 2018 r. - marzec 2019 r. pół kilograma chleba zdrożało średnio z 2,35 do 2,62 zł. Makaron (400 g) - z 3,96 do 4,16 zł. Kilogram cukru - z 2,21 do 2,47 zł. Kilogram szynki wieprzowej - z 26,29 do 27,15 zł. Kilogram kurczaka - z 7,32 do 7,49 zł. Udziec wołowy (też 1 kg) - z 33,50 do 33,77 zł. Kostka masła - z 5,91 do 6,19 zł. Filet z morszczuka (1 kg) - z 24,40 do 25,04 zł. Kilogram mąki pszennej - z 2,44 do 2,68 zł. Kilogram sera gouda - z 20,69 do 20,94 zł. Pieczywo zdrożało średnio o 9,6%, cukier o 11,2%. Najszybciej poszły zaś w górę ceny warzyw - od marca do marca aż o 16,6%. Rekordy biły ziemniaki (stare) - skok aż o 83,4%. Wyprzedziły cebulę (wzrost o 48,9%), kapustę (43,2%) i marchew (34,3%).Są też jednak produkty (nieliczne), które w tym czasie staniały. Mleko UHT 3,2%, z 2,76 do 2,66 zł/l, schab wieprzowy z 17 do 16,92 zł/kg, słonina z 6,05 do 5,87 zł/kg, jabłka z 3,81 do 2,26 zł/kg, jajka - z 69 do 65 gr/szt. Kwiecień i pierwsza połowa maja przyniosły dalszy wzrost cen sporej części artykułów spożywczych. Jak wynika z zestawienia sporządzonego przez portal dlahandlu.pl, w tym czasie kilogram kurczaka zdrożał o 1,65 zł, schabu bez kości o 6,87 zł, kiełbasy podwawelskiej o 5,97 zł, ziemniaków o 89 gr, pomidorów o 29 gr, pieczarek o 1,72 zł. Opakowanie śledzi matjasów (650 g) - o 85 groszy, szynki wiejskiej (450 g) - o 56 gr. W sklepach i na bazarkach ceny są zróżnicowane i często wyższe niż zanotowane przez statystyków. I tak w połowie maja 1 kg cukru kosztuje od 2,48 do 2,99 zł, 1 kg mąki - 2,29-3,15 zł, masło - 4,49-8,00, 1 l mleka UHT 3,2% - 2,08-3,45, jajka - 0,40-1,00/szt., 1 kg schabu - 16,99-29,99, 1 kg szynki - 17,89-48,00, 1 kg jabłek - 1,48-3,50. Ceny rosną, przeciętne zarobki także, ale coraz wolniej. - Spowolnienie dynamiki wynagrodzeń było jednym z czynników osłabiających skłonność konsumentów do robienia zakupów - stwierdza prof. Krystyna Świetlik z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Mimo to instytut prognozuje, że w czerwcu ceny żywności będą średnio o 4-5% wyższe niż rok temu. Przy krótkotrwałej tendencji podwyżkowej taki wzrost cen jeszcze nie jest nieszczęściem. Jeśli jednak ten trend utrzyma się w kolejnych miesiącach, będzie oznaczać wyraźny uszczerbek w dochodach słabiej zarabiających Polaków. Oni muszą przeznaczać na żywność znacznie większą część swych zarobków niż ludzie zamożniejsi. Najdotkliwiej też odczuwają ciągły ruch cen w górę, będący efektem rządów Prawa i Sprawiedliwości, który zaczął się pod koniec 2016 r.(wcześniej mieliśmy nawet lekką deflację). Do kategorii "słabiej zarabiających Polaków" w zasadzie zalicza się ponad dwie trzecie mieszkańców naszego kraju. Przeciętna płaca w gospodarce narodowej wprawdzie stale rośnie - w 2017 r. wynosiła 3731 zł miesięcznie (brutto), a w ubiegłym roku zwiększyła się do 4004 zł - ma to się jednak nijak do zarobków osiąganych przez znaczną większość obywateli. Według obliczeń GUS najczęściej wypłacane wynagrodzenie w naszym kraju wynosiło w październiku 2016 r. zaledwie 2074 zł (brutto). Od tej pory zapewne nieco wzrosło, ale nie wiadomo o ile, bo GUS jeszcze nie podał nowszych danych. Więcej światła na to, ile naprawdę obecnie zarabiamy, rzuca przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny na jedną osobę. Jest to kwota, którą rzeczywiście możemy przeznaczyć na comiesięczne opłaty, oszczędności i wszelkie zakupy. Jak informuje GUS, w 2017 r. przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny na osobę wynosił 1598 zł. W ubiegłym roku osiągnął 1693 zł - czyli zwiększał się wolniej niż średnia płaca w gospodarce narodowej. Wolniej - bo coraz bardziej "podjadają" go rosnące ceny. Jak widać, musimy wiązać koniec z końcem za znacznie mniej niż "te polskie dwa tysiące" z "Okularników". Nie zmienia to faktu, że spora część Polaków ma trochę więcej pieniędzy. Program Rodzina 500+ wprawdzie zaczyna powodować spadek liczby narodzin (z 402 tys. w roku 2017 r. do 388 tys. w ubiegłym) - ale te otrzymywane miliardy złotych przeznaczane są na zakupy i wciąż utrzymują popyt na przyzwoitym poziomie, co sprzyja podwyżkom. Czy widzimy to samo co GUS? Wzrost cen w Polsce to nie są efektowne fajerwerki i wyskoki, lecz codzienny, niemal niezauważalny, ale stały marsz w górę. Może dlatego dosyć często wątpimy w wiarygodność prezentowanych danych i trudno nam się oprzeć przekonaniu, że statystyczne wskaźniki cenowe są niższe od tego, co widzimy w sklepach. - To trochę taka nasza mentalność. Kiedy idę do sklepu, też mam odczucie, że wszystko bardziej zdrożało. Chyba często nam się wydaje, że za mało zarabiamy, a ceny są za wysokie - mówi naczelnik Ewa Bolesławska z Głównego Urzędu Statystycznego. Mentalność mentalnością, ale GUS dostrzegł już nieprzesadnie wielką wiarę polskiego społeczeństwa w wyliczenia cen podawane przez urząd. "Wynik pomiaru wzrostu cen konsumpcyjnych wyrażony wskaźnikiem nigdy nie będzie odpowiadał społecznemu odczuciu. Składa się na to wiele przyczyn, zarówno obiektywnych, jak i subiektywnych. Najważniejszą z nich jest przeciętny charakter wskaźnika, pomiar odnoszący się do dużych zbiorowości, różniący się od sytuacji poszczególnych gospodarstw domowych czy rodzin", stwierdza w oświadczeniu Główny Urząd Statystyczny. Inną przyczyną tego, że społeczne odczucia mogą się kłócić ze statystyką, jest nasza zróżnicowana wrażliwość na ruch cen. "Na ogół występuje większa wrażliwość społeczna na zmiany cen artykułów i usług podstawowych, a mniejsza na zmiany cen artykułów i usług zaspokajających mniej istotne potrzeby lub kupowanych rzadziej. To wywołuje skłonność utożsamiania wzrostu cen artykułów podstawowych z ogólnym wzrostem cen. Skłonność ta jest tym wyraźniejsza, im większa część budżetu rodziny przeznaczana jest na artykuły pierwszej potrzeby", podkreśla GUS. No i wreszcie konsumentów znacznie bardziej obchodzi wzrost cen niż ich obniżka. "Wzrost cen jest odczuwany silniej niż spadek czy pozostawanie ich bez zmiany. Gdyby nawet w tej samej grupie wydatków część artykułów zdrożała, a część staniała tak, żeby suma wydatków pozostała mniej więcej bez zmiany, to w odczuciu konsumenta byłby to wzrost cen" - wykazuje się znajomością ludzkiej psychologii GUS. Niewykluczone jednak, że na to, iż nasze odczucia co do wysokości cen kłócą się ze wskaźnikami statystycznymi, częściowo wpływa także metoda badawcza stosowana przez urząd. Ankieterzy zatrudnieni przez wojewódzkie urzędy statystyczne odwiedzają co miesiąc prawie 35 tys. miejsc w całym kraju (sklepy duże i małe, bary i restauracje, placówki usługowe, bazary itp.), notując ceny ok. 1400 towarów i usług. Ta lista stopniowo się zmienia, np. nie podaje się już cen małego fiata czy pralki Frania. Trudniej natomiast o częściową choćby, ale regularną zmianę listy badanych placówek. Na ogół więc przez kolejne lata odwiedzane są w dużej mierze te same sklepy i punkty usługowe, co nie sprzyja podawaniu cen reprezentatywnych dla całego kraju. Badane są też budżety gospodarstw domowych, a tam wynik zależy tylko od tego, co zechcą powiedzieć osoby prowadzące te gospodarstwa. "Jakość zebranych danych od gospodarstw domowych w tym badaniu ma istotny wpływ na wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych" - słusznie stwierdza GUS. Trzeba również pamiętać, że w Polsce jest prawie 360 tys. sklepów, nie mówiąc o innych miejscach sprzedaży towarów i usług (jak np. internet). Ceny są więc badane tylko w bardzo niewielkiej części punktów handlowych na terenie kraju. Zapewne trudno, aby było inaczej, bo takie comiesięczne sprawdzanie cen jest poważnym i kosztownym wyzwaniem logistycznym. Wszystko to jednak sprawia, że wskaźniki podawane przez GUS nie do końca można uznawać za stuprocentowo pewne źródło wiedzy o ruchu cen. Niewykluczone więc, że w naszych odczuciach co do drożyzny też może być sporo prawdy. Komentarz Prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego:Nastąpiło przyśpieszenie wzrostu cen, przyczyn jest wiele. Rosnące płace i świadczenia z programu 500+ wpływają na popyt i większą konsumpcję, drożeje paliwo, handlowcy wyprzedzająco zareagowali na sygnały o suszy. Te czynniki wzrostu nie będą jednak działać wiecznie. W kwietniu nastąpiły nieco większe podwyżki, ale nie wolno ekstrapolować na podstawie danych z jednego miesiąca. W Polsce mamy do czynienia z syndromem gospodarki nadmiaru, nie istnieje zagrożenie, że jakichś produktów zabraknie. Rosną technologiczne możliwości zwiększania produkcji, w dodatku przy malejących kosztach krańcowych. Wszystko to na szczęście hamuje rozdokazywanie cenowe ze strony producentów i handlowców. To, jak odbieramy wzrost cen, zależy też od koszyka dóbr, z jakich najczęściej korzystamy. Spadek cen laptopów nie jest jednakowo istotny dla całego społeczeństwa. Gdy jednak drożeje żywność, odczuwają to wszyscy, a ponieważ chodzi o dobro powszechnie używane, zwykle uważamy wtedy, że ceny żywności zwiększają się szybciej, niż wynikałoby to ze wskaźników statystycznych. Natomiast spadki cen w innych dziedzinach nie są przez nas od razu zauważane. Pamiętajmy również, że statystyka nigdy nie odzwierciedla w pełni rzeczywistości i do jej wyliczeń należy raczej podchodzić tak jak do trendu, a nie jak do konkretu. Nie ma doskonałych metod statystycznych. Ktoś powiedział, że ze statystyką jest jak z bikini - pokazuje to, co ładne, ale ukrywa to, co najbardziej fascynujące. Andrzej Dryszel