Oskarżeni w toczącym się przed Sądem Okręgowym w Warszawie procesie o zabójstwo Afgańczyków żołnierze - wówczas z pierwszego plutonu szturmowego - ostrzelali w tym czasie zabudowania z wielkokalibrowego karabinu maszynowego, a następnie granatami moździerzowymi kalibru 60 mm. Świadek st. chor. Mariusz Sz. był w Afganistanie latem 2007 r. pomocnikiem dowódcy plutonu posiadającego na stanie M-98. Jak relacjonował w środę, feralnego dnia był w rejonie wioski Nangar Khel w ramach sił szybkiego reagowania tzw. QRF (Quick Reaction Force). Świadek zeznał, że przed wyjazdem w rejon zdarzenia na odprawie z ust chor. Andrzeja Osieckiego padło stwierdzenie, że "pojadą pacyfikować wsie". Jak zaznaczył, "chorąży Osiecki nie wspominał, że pacyfikacje polecił mu wykonać dowódca bazy mjr Olgierd C.". Dodał, że "nikt nie odzywał się po tym jak padało stwierdzenie o pacyfikowaniu wsi". - Wtedy to po mnie "spłynęło"; dotarło dopiero po czasie - przyznał. Świadek relacjonował, że z bazy wyjechało ok. 10 pojazdów. Jak mówił, z dwóch pierwszych hummerów pod dowództwem plut. Tomasza Borysiewicza "strzelano z WKM (wielkokalibrowego karabinu maszynowego) do każdego wzgórza". - To miał być chyba pokaz siły, ale moim zdaniem niezgodny z zasadami użycia broni, bo tam mogli być cywile - ocenił. - Nie było czasu na sprawdzenie broni w bazie, więc robiono to po drodze. Strzelały nie dwa pojazdy, ale wszystkie po kolei. I nie do każdego wzgórza, bo zabrakłoby nam amunicji, albo czynność musielibyśmy wykonywać do dziś. To nie były strzały ostrzegawcze, ale sprawdzenie broni pokładowej - oświadczył Borysiewicz. - Mogło to być i przestrzeliwanie broni i ostrzeliwanie - skomentował świadek. - Po radiu słyszałem jak mówili, że straszyli ludzi, żeby się nie wychylali do obserwacji - dodał. Jak zeznał, gdy wraz z innymi rozstawiał się w rejonie wioski Nangar Khel do jego przełożonego podjechał ppor. Łukasz Bywalec "Bolec" oraz chor. Andrzej Osiecki "Osa", którzy wręczyli porucznikowi kawałek papieru. Zaznaczył, że był to fragment kartki, co go trochę zdziwiło, bo nie widział wcześniej w Afganistanie, ani na innych misjach, by dane do wykonywania zadania przekazywać na czymś takim. - Nie słyszałem wymiany zdań. Na kartce, którą przywieźli były gridy (współrzędne), gdzie mieliśmy otworzyć ogień z M-98. Wprowadzono je do laptopa. Na podstawie Falcona (programu graficznego przedstawiającego mapy i zdjęcia lotnicze tzw. Falcon View) stwierdzono, że to wypada w środku wioski - powiedział świadek. Jak podkreślił, dowódca "zrobił wielkie oczy" i powiedział, że tego nie wykonamy. Wskazał też, że porucznik wysłał po AFTSie (komputerowym systemie łączności satelitarnej przypominającym komunikator internetowy) do Centrum Operacji Taktycznych - tzw. TOC-u (Tactical Operations Center) informację, że "ignoruje przekazane cele". - Nie widziałem żadnych ruchów przeciwnika, było spokojnie - ocenił. - Nagle usłyszeliśmy strzały z moździerza LM-60, jakieś 200-300 metrów od nas. (...) To nie był jeden strzał ani dwa; nie liczyłem, ale cały szereg. Trwało to krótko, więc strzelano serią - podał. Pytany czy w dniu zdarzenia był plan ognia dla M-98 świadek powiedział, że nie wie. - Uwierzy sąd, że (...) mjr Olgierd C. nie zrobiliby takiego planu, gdzie byłby obiekt typu dom, wioska, zabudowania - dodał. Na pytanie dotyczące obecności talibów w wiosce, świadek powiedział, że kiedy wojsko otrzymywało informacje o ich aktywności w określonym miejscu przeprowadzano akcje typu Cordon and Search - okrąż i przeszukaj. - Zamykano wioskę, żeby nikt nie wszedł i nie wyszedł, sprawdzano budynki - wyjaśnił. Jak mówił świadek, żołnierze 1 plsz. nosili na mundurach trupie czaszki, mieli też emblematy na wieżyczkach pojazdów. - Uważali się za super wyszkolonych żołnierzy. Słyszałem, że do chor. Osieckiego i plut. Borysiewicza były zastrzeżenia o brutalne obchodzenie się z cywilami, gdy byli w Iraku - dodał. Jego zdaniem, ppor. Łukasz Bywalec był dowódcą "jedynie formalnie - tylko na papierze". - W rzeczywistości rządził Osiecki i Borysiewicz, jego dobry kumpel - ocenił. Drugi z zeznających dziś świadków st. szer. Piotr B. relacjonując okoliczności w jakich doszło do wybuchu pod polskim pojazdem podkreślał, że feralnego dnia zatrzymano dwóch rebeliantów. - Rosomak wyleciał w powietrze na "Ajdiku" (ładunku wybuchowym domowej roboty, tzw. IED Improvised Explosive Device). Udaliśmy się w pościg za dwoma terrorystami, bo był kontakt ogniowy. Uciekali w kierunku przeciwnym do wioski. Jeden został ranny i przetransportowany do szpitala; drugiego "zwinęliśmy" - zeznał B. - Po sprawdzeniu terrorystów, skasowaliśmy przy nich karabin maszynowy, kamerę, pieniądze i inne szpargały - dodał. Jak powiedział, stwierdzenie jednego z oskarżonych, że zadaniem części żołnierzy jest "przetrzepanie wioski" nie wzbudziło zainteresowania. - Tak się mówi w żargonie. W naszym rozumieniu to wjechanie i sprawdzenie czy nie mają w chatach karabinów, min i urządzeń - dodał. Na ławie oskarżonych zasiada w procesie siedmiu wojskowych: kpt. Olgierd C., ppor. Łukasz Bywalec, chor. Andrzej Osiecki, plut. Tomasz Borysiewicz i trzech starszych szeregowych: Damian Ligocki, Jacek Janik i Robert Boksa. Sześciu żołnierzy jest oskarżonych o zabójstwo ludności cywilnej, za co grozi kara dożywotniego więzienia; siódmego oskarżono o ostrzelanie niebronionego obiektu, za co grozi od 5 do 15 lat pozbawienia wolności i - w wyjątkowych przypadkach - kara 25 lat więzienia. Wskutek ostrzału wioski przez polskich żołnierzy 16 sierpnia 2007 r. na miejscu zginęło sześć osób - dwie kobiety i mężczyzna (pan młody przygotowujący się do uroczystości weselnej) oraz troje dzieci (w tym dwoje w wieku od trzech do pięciu lat). Trzy osoby, w tym kobieta w zaawansowanej ciąży, zostały ciężko ranne.