24 sierpnia br. o godz. 9 wielu małych przedsiębiorców z Wielkopolski w napięciu czekało na możliwość złożenia za pośrednictwem internetu wniosku o dofinansowanie. Wielką zaletą owych grantów było to, że nie należało ich zwracać. Instytucją odpowiedzialną za podział pieniążków w ramach "Wielkopolskiej Tarczy Antykryzysowej" była Wielkopolska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości. Wystarczyła minuta, by ponad 94 mln zł zostało rozdysponowane wśród 3133 chętnych. Pieniądze dzielono według zasady: kto pierwszy, ten lepszy. Chętnych - jak przyznała w późniejszym komunikacie Agencja - było ponad 50 tys. Aby ich zaspokoić, potrzeba było 1,696 mld zł. Wybuchł skandal. Dziennikarze mówili i pisali o "patologii". Wojewoda wielkopolski zawiadomił NIK i prokuraturę. Do akcji wkroczyli funkcjonariusze CBA. W Agencji wszczęto kontrolę. Identyczna historia zdarzyła się na Podkarpaciu. Tam bezzwrotne dotacje dzieliła lokalna Agencja Rozwoju Regionalnego. W kilku innych województwach miało dojść do podobnych nieprawidłowości, ale na razie sprawy zamieciono pod dywan. Nie były to pierwsze przypadki, gdy bezzwrotne dotacje wywołały niezdrowe emocje. W roku 2009 Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości zorganizowała prawdziwą orgię rozdawnictwa. Chodziło o podział środków unijnych z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka - poddziałania oznaczonego symbolem 8.1, czyli "Wspierania działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej", oraz 8.2, czyli "Wspierania wdrażania elektronicznego biznesu typu B2B". Tylko w Warszawie po pieniążki w kolejce ustawiło się ponad 500 osób. W innych dużych miastach także nie próżnowano. Otrzymali je ci, który byli pierwsi. Przy czym kasa była znacznie większa niż w 2020 r. w gospodarnej Wielkopolsce. Rzecz jasna, w 2009 r. nie starczyło dla wszystkich i wybuchł skandal. By uspokoić sytuację, ówczesne kierownictwo PARP obiecało rozmowy z "pokrzywdzonymi". Setki milionów złotych, które Agencja rozdysponowała w ramach tych dwóch "poddziałań", zostały wyrzucone w błoto. W 2011 r. badała to NIK i nie wystawiła laurki. Zacznijmy od tego, że mówienie w 2009 r. o "gospodarce elektronicznej" i "elektronicznym biznesie" w kraju, którego fundamentem rozwoju były - i nadal są - węgiel, wieprzowina i służby specjalne, trąciło absurdem. Były darmowe unijne środki, których nie trzeba było zwracać, za to trzeba było je szybko wydać. No to wydawano. W latach 2007-2009 na badania i rozwój przeznaczano nad Wisłą od 0,7 do 0,8% PKB, co plasowało nas w ogonie krajów Unii Europejskiej, w towarzystwie takich gigantów jak Bułgaria i Rumunia. Pieniądze z Brukseli miały poprawić sytuację. W oparach absurdu Wiadomo, że innowacje w biznesie nie są tanie. Stać na nie duże firmy. Małe nie mają takich pieniędzy. Lecz pomysł, że unijne dotacje ożywią ducha wynalazczości i przedsiębiorczości w Pcimiu, Pacanowie i Koziej Wólce, okazał się szalony. Dzięki unijnym dobrodziejstwom fryzjer w Kielcach, mający przychody miesięczne rzędu 8-10 tys. zł, mógł otrzymać nawet 850 tys. na stworzenie programu komputerowego, dzięki któremu klienci mogli wirtualnie dobrać rodzaj fryzury. Pobożny student programista, zarabiający na umowy-zlecenia 5-7 tys. zł, mógł się wzbogacić o kilkaset tysięcy złotych, jeśli dobrze udokumentował wniosek o dofinansowanie strony internetowej, za pośrednictwem której można było zamawiać msze albo modlitwy w pobożnej intencji. Spółce z o.o. Zjedz24.pl przyznano ponad 834 tys. zł na projekt "Zjedz24.pl interaktywnym medium dla rynku gastronomicznego". Wolno zgadywać, kto tu kogo zjadał. Inna firma z równie ograniczoną odpowiedzialnością o wdzięcznej nazwie Dosłuchania.pl została uszczęśliwiona dotacją 831 tys. zł na realizację projektu... "Dosłuchania.pl"! Według KRS głównym jej udziałowcem jest Stereo.pl Spółka Akcyjna, której numer KRS odpowiada podmiotowi o nazwie Favente Spółka Akcyjna. Ta z kolei firma wyłoniła się ze spółki z o.o. PMA Invest. PMA posiada numer REGON. Weryfikując go w KRS, trafiamy na wielce wymowny komunikat "Pusta lista". Nie mam pojęcia, czym zakończył się finansowany ze środków unijnych projekt firmy 3XU Damian Joachimski, którego celem było "Wprowadzenie na rynek kompleksowej e-usługi wspomagającej organizację uroczystości weselnych", dotacja wyniosła 817 tys. zł. W KRS nie ma śladu po niej. Na szczęście istnieje firma Surfpeople sp. z o.o., której przyznano dotację w kwocie 820 tys. zł na "Stworzenie pierwszego w Polsce profesjonalnego portalu dostarczającego kompleksową usługę e-surfpeople dla ludzi nadających na tych samych falach". Rozumiecie: palmy, hawajskie koszule, Elvis Presley, Beach Boys... i ludzie coś "nadający". Podobnych przykładów, godnych Sławomira Mrożka, znam tysiące. Dziś wiemy, że większość projektów była tworzona, by otrzymać bezzwrotną dotację. W normalnych warunkach "kompleksowa usługa e-surfpeople" czy "Zjedz24" nie miałyby sensu. Nikt nie wyłożyłby na to grosza. Wyobraźmy sobie małą firmę zajmującą się tworzeniem i obsługą stron internetowych, która chce zainwestować w ryzykowny projekt milion złotych. Jej właściciel lub właściciele nie dysponują takimi środkami. Gdyby złożyli w banku wniosek o kredyt inwestycyjny, zostaliby wyśmiani z powodu wybujałej ambicji. Na szczęście były środki unijne i Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości. Jeśli wniosek został wypełniony poprawnie i złożony odpowiednio wcześnie, można było dostać kilkaset tysięcy złotych. Potem należało umiejętnie je "rozprowadzić". Metod było bez liku. Oczywiście zgodnych z prawem. W sklepie przyzwoity laptop kosztuje 2,5-3,5 tys. zł. Cena w przypadku pieniędzy "unijnych" rośnie dwu- albo trzykrotnie. Ta sama zasada dotyczy podwykonawstwa. Jeśli dobrze to rozegrano - w gronie przyjaciół - wychodziło się na swoje. Nic dziwnego, że "Wspieranie działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej" oraz "Wspieranie wdrażania elektronicznego biznesu typu B2B" nie miało żadnego wpływu na wzrost innowacyjności polskiej gospodarki. I szybko o tych działaniach zapomniano. Nikt też nie szukał przyczyn klęski ani się nie tłumaczył. Za to rodzimy biznes oswoił się z myślą, że rząd i jego agendy rozdają na lewo i prawo bezzwrotne unijne dotacje na idiotyczne projekty. Wyższa szkoła jazdy Pieniądze na badania i rozwój rzędu 500-800 tys. zł są niegodne uwagi. Ciekawsze są te liczone w dziesiątkach milionów. Przyjrzyjmy się firmom biotechnologicznym i farmaceutycznym, które od lat finansują w części swoją działalność środkami unijnymi. Celem ich działalności jest najczęściej opracowanie innowacyjnej cząsteczki o znacznym potencjale terapeutycznym czy też nowego leku, który na pewnym etapie badań będzie można sprzedać ze znacznym zyskiem większym firmom lub koncernom. Polskie firmy farmaceutyczne nie dysponują dziś funduszami, które pozwoliłyby im na wprowadzenie na rynek odkrytego, przebadanego i chronionego patentami nowego leku. Oznaczałoby to wydatek rzędu kilku miliardów złotych i wiele lat obarczonej ryzykiem niepowodzenia ciężkiej pracy. O wiele łatwiej postarać się o dotacje na badania, wyemitować obligacje czy wejść na giełdę i dzięki sprzedanym akcjom uzyskać niezbędne środki. Problem w tym, że obligacje należy w uzgodnionym terminie wykupić. Akcje powinny przynosić zysk. Unijne dotacje zaś są bezzwrotne. Jeśli spółka zbankrutuje, nikt nie będzie się handryczył. A jeśli odniesie sukces, jej akcjonariusze zarobią. Co wtedy z dotacjami? Czy nie należałoby ich zwrócić? Choćby w części? Zapytałem o to Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Odpowiedziano mi, że jeśli wsparcie dla przedsiębiorcy stanowi pomoc publiczną, to umowa o dofinansowanie, którą zawiera NCBR, nie obliguje podmiotu gospodarczego do zwrotu dochodów powiązanych z realizowanym projektem. Centrum odwołuje się w tym miejscu do obowiązującego prawa unijnego i wskazuje: "Nieracjonalnym byłoby zobowiązanie przedsiębiorców do zwrotu dochodu z tytułu komercjalizacji wyników badań. Po pierwsze, projekty finansowane z POIR powinny przyczyniać się przede wszystkim do rozwoju przedsiębiorstwa i poprawy jego konkurencyjności na rynku - wymaganie zwrotu środków w momencie powodzenia projektu mogłoby w praktyce skłaniać przedsiębiorców do minimalizowania dochodów po ukończeniu projektu - byłoby to sprzeczne z logiką instrumentu wsparcia. Po drugie, przedsiębiorcy nie otrzymują dofinansowania w wysokości 100% kosztów kwalifikowalnych - obowiązkowo muszą dołożyć własne środki do budżetu projektu, więc tym bardziej instytucja udzielająca wsparcia nie powinna żądać zwrotu dochodów wygenerowanych po zakończeniu projektu". Zostawmy na boku słynną spółkę OncoArendi Therapeutics, która pozyskała ponad 100 mln zł dotacji, a której prezesuje pan Marcin Szumowski, brat byłego już ministra zdrowia. Są inne, równie interesujące firmy. Na przykład biotechnologiczna spółka Selvita SA. W latach 2007-2013 realizowała ona kilkanaście projektów, które w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka uzyskały dofinansowanie na łączną kwotę niewiele ponad 42 mln zł. W roku ubiegłym nastąpił jej podział na część innowacyjną, która przyjęła nazwę Ryvu Therapeutics, oraz część usługową, która utrzymuje nazwę Selvita. Dziś jej wycena to ponad 200 mln zł. Drugie tyle, a może nawet więcej, jest warta spółka Ryvu Therapeutics. Wydawać by się mogło, że te podmioty nie powinny mieć problemów z pozyskaniem środków na badania i rozwój w bankach albo na giełdzie. Jeśli więc składają wnioski o dofinansowanie z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, to fakt, że dotacje są bezzwrotne, musi mieć dla nich znaczenie. W ostatnich latach Selvita - w ramach Programu Operacyjnego Inteligentny Rozwój - zawarła sześć umów na łączną kwotę 112 519 812,57 zł. Spółka Ryvu Therapeutics podpisała zaś pięć umów na kwotę 126 090 901,71 zł. Nie najgorzej też radziła sobie inna spółka biotechnologiczna - Mabion SA. Przyznano jej trzy bezzwrotne dotacje na kwotę 118 695 881,5 zł. Za to wybitnymi osiągnięciami może się pochwalić Celon Pharma, której w latach 2007-2013 udało się pozyskać dotacje na kwotę nie mniejszą niż 66 mln zł. Dziś jej wycena zbliża się do 2 mld zł. Od dawna jest ona aktywna na rynkach międzynarodowych i jej przyszłość - jak się wydaje - jest zabezpieczona. W maju br. Celon Pharma podpisała umowę z NCBR na dofinansowanie prac badawczo-rozwojowych na kwotę 31,2 mln zł. Była to skromna część środków, które udało się jej pozyskać. W ostatnich latach spółka zawarła aż 14 umów na bezzwrotne dofinansowanie, łącznie na kwotę 327 408 167,29 zł! Na tym tle osiągnięcia braci Szumowskich nie wydają się imponujące. Coś jest nie tak Głosiciele myśli liberalnej wszelką pomoc ze strony państwa dla bezrobotnych, osób starszych, niepełnosprawnych itp. zwykli nazywać rozdawnictwem. I przestrzegają przed finansowaniem tzw. patologii, która nie orze, nie sieje, tylko pije. Inaczej rzecz wygląda, gdy środki publiczne trafiają do sektora bankowego, górnictwa, energetyki czy - jak w tym przypadku - prywatnych spółek działających w obszarze biotechnologii i farmacji. To są cenione inwestycje! Nawet jeśli nie przyniosą zapowiadanych efektów, a zyski trafią do kieszeni udziałowców i kadry zarządzającej. Oczywiście nikomu nie przychodzi do głowy, by w przypadku komercyjnego sukcesu, który jest obiecywany przy każdej okazji, oczekiwać od tych firm zwrotu choć części przyznanych dotacji. Ma to uzasadnienie w unijnych regulacjach prawnych. Nie jest tajemnicą, że wszelkiej maści lobbyści pracujący w Brukseli skwapliwie dbają, by zarówno europejskie banki, jak i wielkie zachodnie koncerny miały zapewniony dostęp do gigantycznych bezzwrotnych dotacji i bardzo tanich kredytów, które dadzą im przewagę konkurencyjną. Bo wbrew hasłom o równości szans i zakazie korzystania z pomocy publicznej praktyka jest inna. W 2015 r. brytyjski "Guardian" ujawnił, że Bank Światowy i Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju udzieliły niemieckiej Grupie Schwarz, do której należą Lidl i Kaufland, 900 mln dol. preferencyjnych kredytów na rozwój sieci sklepów w Polsce i w innych krajach Europy Środkowej i Wschodniej. PSS "Społem" raczej nie miałoby szans na podobną uprzejmość. Obawiam się, że w polskich warunkach bezzwrotne dotacje unijne spełniają swoje funkcje w ograniczonym stopniu. Dane Eurostatu, które wielokrotnie przywoływaliśmy na łamach "Przeglądu", wskazują, że mimo wpompowania miliardów złotych środków unijnych w programy Innowacyjna Gospodarka i Inteligentny Rozwój, nasza gospodarka pod względem innowacyjności niezmiennie wlecze się w ogonie krajów Unii, wyprzedzając Rumunię i Bułgarię. Także polskie uczelnie w światowych rankingach plasują się w szóstej, siódmej i ósmej setce. I nikogo to nie interesuje.