- To, że po katastrofie nie poleciałam do Moskwy, to była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Dziś uważam, że powinnam była to zrobić, teraz nie byłoby tylu wątpliwości. Dziś, dwa lata po katastrofie, wciąż nic nie wiemy. Domysły wskazują na najgorsze scenariusze - dodaje. Agnieszka Burzyńska: Tak wygląda mała Amazonia, czyli prawie 700-litrowe akwarium. Siedzimy sobie w tej chwili przed nim. Największa pasja męża? Dorota Skrzypek: - Chyba jedna z największych, tak. Uwielbiał akwaria, bardzo dobrze się na nich znał. Uwielbiał ryby. Potrafił wszystko sam przy tym akwarium zrobić. Zresztą sam je zaprojektował, sam je założył. Świetnie o nie dbał, naprawdę. Zawsze znajdował na to czas. A teraz daje pani radę? - A teraz próbuję dawać radę. To są ryby z Amazonii właśnie, ponieważ mój mąż ten rejon świata, rejon rzeki sobie umiłował. Bardzo chciał tam pojechać sam i zobaczyć to wszystko na żywo, ale to marzenie nigdy się nie spełniło. Nigdy tam nie dotarł, ale stworzył coś takiego, taki mały biotop w domu. Rośliny i ryby są właśnie z Amazonii. Zostaną tu na zawsze? - Tak daleko, jak na zawsze, to ja w przyszłość nie wybiegam. Na razie są i nie zamierzam z nimi absolutnie nic robić. My znamy Sławomira Skrzypka chłodnego, zdystansowanego, zamkniętego w sobie. Takiego niedostępnego. Najpierw urzędnika, potem szefa Narodowego Banku Polskiego. Taki był? - Oczywiście pani powiem, że taki nie był. Był cudownym, ciepłym człowiekiem, który miał poczucie humoru, miał dystans do siebie. Żartował z siebie? - Oczywiście. I z siebie, i z nas. Rozśmieszał mnie, co zresztą uwielbiałam. Ja myślę, że to, jak był postrzegany przez ludzi wynikało z tego, że on rzeczywiście bardzo poważnie i odpowiedzialnie podchodził do swojej pracy. Ja to nawet nazywałam nadodpowiedzialnością. Stąd wynikało to jego spięcie, taka powaga. Poza tym on był człowiekiem nieśmiałym. Część ludzi odbierała go jako osobę zamkniętą i zarozumiałą, a to była nieśmiałość. On nie był zwierzęciem telewizyjnym, on nie był zwierzęciem medialnym. On nie zabiegał o wywiady... To prawda. - Prawda, że raczej w drugą stronę. Skupiony na pracy. Bardzo skupiony na pracy i bardzo w nią zaangażowany. A czym was rozśmieszał tutaj? - On rozśmieszał nas takim swoim stosunkiem do świata, takim trochę angielskim humorem. Miał takie bardzo błyskotliwe i bardzo szybkie reakcje na życie, które się obok nas dzieje. Bardzo szybko puentował, bardzo dowcipnie puentował. Poza tym opowiadał dowcipy i bardzo chętnie słuchał dowcipów. Uwielbiał tego słuchać. Ideał? Nie ma ideałów. - Mój mąż był wyjątkowym człowiekiem. Moim zdaniem ocierał się o ideał. Miał wady, ale ja teraz - nawet na torturach - nie powiem, jakie miał wady, zachowam to tylko dla siebie. Ale rzeczywiście miał naprawdę mnóstwo zalet. I powiem pani jedną rzecz, taką bardzo ważną - między jego życiem publicznym a prywatnym nie było rozdźwięku. To nie były dwie różne osoby. To były różne osoby w tym sensie, że jedna na zewnątrz była bardziej zamknięta, a ta w domu... Inaczej postrzegana. - Tak, inaczej postrzegana. Ale w sensie wyznawanych wartości, poglądów, uczciwości, która u niego była taka wręcz porażająca, to była jedna i ta sama osoba. On taki sam był w życiu publicznym i w życiu prywatnym. To była wielka wartość. Wielka wartość dla mnie, bo mogłam żyć przy takim człowieku, któremu wierzyłam absolutnie. Bez mrugnięcia okiem powierzyłabym mu moje życie, życie moich dzieci. Był jak skała w moim życiu, naprawdę. Pamięta pani 10 kwietnia? - Pamiętam bardzo dobrze 10 kwietnia. Pamiętam, staram się nie odtwarzać, bo to są straszne wspomnienia, ale pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam od piątej rano, kiedy się obudziliśmy razem, co razem robiliśmy tego dnia. Pamiętam jak go żegnałam, jak z nim rozmawiałam przez telefon, bo zadzwonił do mnie jeszcze z pokładu samolotu przed startem. Pamiętam też, jak miałam włączony telewizor, bo czekałam na transmisję, chciałam zobaczyć te uroczystości. Pamiętam jak z telewizora dowiedziałam się, ze mój mąż nie żyje. Niektórzy ludzie mówią, że mieli jakieś przeczucia, że mieli jakieś myśli przed tym. Pani miała czy nie? - Nie. Ja nie mogę tak powiedzieć. Nie mieliśmy przeczuć, mąż się nie bał, bardzo chciał tam polecieć. To miała być jego pierwsza wizyta w Katyniu, pierwszy raz też leciał tym tupolewem. Nie zdecydowała się pani polecieć do Moskwy? Dlaczego? - W pierwszym odruchu oczywiście powiedziałam, że tak, że lecę. Byłam absolutnie pewna tej decyzji. Prawdę mówiąc, dziś uważam, że moja pierwsza decyzja była słuszna. Powinnam była to zrobić. Ale moja rodzina bardzo prosiła mnie, żebym tego nie robiła ze względu na dzieci. Nasze dzieci miały wtedy 7 i 9 lat. Ja musiałam im powiedzieć, co się stało, bo byli już za duzi, żebym mogła to ukryć, ale też za mali, żeby mogli to w pełni pojąć. To była bardzo trudna sytuacja dla całej naszej rodziny. Myślę, że moi rodzice, moi bracia, oni bardzo bali się, że dzień po tym, jak dzieci straciły tatę, mama też je zostawi, a nie było wiadomo, na jak długo. Pani pamięta, kiedy organizowany był wylot do Moskwy... Nie było wiadomo. - Nie było wiadomo, czy my wrócimy za dwa dni, czy wrócimy za dwa tygodnie, bo nie wiedzieliśmy, co tam zastaniemy. W związku z tym rodzina prosiła mnie, żebym została z chłopcami. Zrobiłam to. Ale proszę mi wierzyć - to była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Tak samo bardzo, jak kocham moje dzieci, tak samo bardzo kocham mojego męża i to bardzo trudno jest... Zważyć... - Zważyć, wybrać. To są wybory tragiczne. Powiedziała pani, że dzisiaj pani uważa, że ta pierwsza myśl, ta pierwsza decyzja była słuszna. Dlaczego? - Myślę sobie, że może ja dopilnowałabym bardziej, że może zrobiłabym więcej, że może dziś nie byłoby tylu wątpliwości związanych z tym np., czy pochowaliśmy naszych bliskich. Bo jak pani wie, tych trumien nie pozwolono nam już otworzyć w Polsce, nie pozwolono tutaj zrobić sekcji zwłok. W związku z tym powiem najbardziej osobistą i trudną dla mnie rzecz - ja nie miałam szansy pożegnać się z moim mężem z powodu tego zakazu. Myślę, że rodzinom odmówiono czegoś, czego się nikomu innemu nie odmawia. Wszystkie rodziny, które stracą swoich bliskich, czy to w dramatycznych, czy w spokojnych okolicznościach, mają taką szansę, żeby decydować o dalszym losie swoich bliskich zmarłych. Nam tego odmówiono. Pani ma wątpliwości dużo? - To znaczy wątpliwości co do tego, czy był dobrze zidentyfikowany? Nie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Myślę raczej, że bardzo brakuje mi tego elementu pośredniego miedzy tym, jak go żegnałam rano w domu, umawiając się, że się widzimy o szóstej, że jedziemy z chłopcami do kina a tym, że następnym spotkaniem z nim było spotkanie na lotnisku, kiedy czekałam na jego trumnę. Tutaj mam lukę, tu mam dziurę. A śledzi pani te informacje ze śledztwa? - Oczywiście. Czy stara się pani nie? - Nie. Śledzę, zdecydowanie śledzę. O ile ten pierwszy czas, czas bezpośrednio po katastrofie, był takim czasem bardzo trudnym, to dziś czuję się już trochę spokojniejsza... To nie jest tak, że ten czas teraz jest łatwiejszy, ale ja jestem już spokojniejsza. Myślę, że dużo chłodniej potrafię ocenić różne rzeczy. W związku z tym śledzę, czytam, a nawet w jakiś sposób staram się w to angażować. Ostatnio np. poleciałam do Brukseli na wysłuchanie publiczne, wierząc, że chyba już tylko szukając pomocy u zagranicznej opinii publicznej, szukając wsparcia u międzynarodowej komisji - gdyby taka mogła powstać i zająć się badaniem wyjaśniania tej katastrofy - czuję, że to jest jakaś nadzieja. Czuję też, że to jest jakiś mój obowiązek w stosunku do mojego męża, że moim obowiązkiem dziś, że coś, co zostało mi do zrobienia dla niego, to modlitwa za niego, ale też zrobienie wszystkiego, żeby tę sprawę wyjaśnić, bo moim zdaniem jest wokół niej zbyt dużo niewiadomych. - Dziś, dwa lata po katastrofie, my tak naprawdę jesteśmy we mgle. My wciąż nic nie wiemy, a domysły, poszlaki wskazują tak naprawdę na najgorsze scenariusze. Ilość kłamstw namnożonych wokół wyjaśniania, opieszałość śledztwa, brak dostępu strony polskiej do oryginalnych dowodów - to wszystko sprawia, że rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi, że niepewność jest coraz większa. Zrobię wszystko, co w mojej mocy oczywiście, żeby do tej prawdy dotrzeć. Mój mąż i tych pozostałych 95 ofiar było tego wartych. Myślę, że mój mąż, na moim miejscu, właśnie to by robił, jako urodzony państwowiec, człowiek odpowiedzialny za ojczyznę. Wyjaśnieniom prokuratury pani nie wierzy? - Nie, nie, nie. Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć, że prokuratura dzisiaj, tak jak cała strona polska, stoi na pozycji petenta, kogoś, kto się prosi, kto dostaje po kolei. Po dwóch latach dostaliśmy kolejne 6 tomów akt. Przepraszam, jest dwa lata po katastrofie, a my nie mamy większości materiałów. My wciąż czekamy na materiały ze śledztwa, ale to jedna rzecz. Druga rzecz - strona polska nie ma dostępu do tak podstawowego dowodu w sprawie, jakim jest wrak. Wrak, który niszczeje. Proszę mi powiedzieć, w jakim innym cywilizowanym, a nawet - z całym szacunkiem - niecywilizowanym kraju, tak się wyjaśnia katastrofy lotnicze? Bo na całym świecie wszyscy eksperci wiedzą, że badanie wraku, badanie takiego dowodu, jakim jest wrak, jest czymś absolutnie podstawowym w przypadku katastrof lotniczych. W przypadku katastrofy smoleńskiej okazało się, że ani miejsce zdarzenia, które nie zostało zabezpieczone ani wrak, ani sekcje zwłok - to wszystko nie jest ważne, że to nie jest istotne w tej sprawie. Liczy pani na umiędzynarodowienie tego śledztwa? - Bardzo. Myślę, że to byłaby w tej sytuacji jedyna szansa tak naprawdę. Myślę, że być może międzynarodowa komisja mogłaby dużo więcej wymóc niż polska prokuratura, która - wierzę głęboko - robi co może, ale niewiele może. Po prostu cały czas też prosi. Mnóstwo wniosków prawnych, jak państwo zapewne wiecie, wciąż pozostaje bez odpowiedzi, wniosków prawnych, z którymi zwraca się strona polska do strony rosyjskiej wciąż pozostaje bez odpowiedzi. My już dziś wiemy, że np. część dokumentów przekazanych do Polski została sfałszowana, wiemy to na podstawie dokumentów z sekcji zwłok. Ale jeśli były fałszowane jedne dokumenty, jaką mamy pewność, że te następne nie były fałszowane. Dziś trudno jest powiedzieć, co jest prawdą w tej sprawie, a co jest kłamstwem. Minęły dwa lata. Czas niewiele zmienia? - Jeśli pyta mnie pani o to czy czas, czy te dwa lata zaleczyły rany... Nie. To wiem, że nie. - To ja powiem, że nie. Jeśli pyta mnie pani, czy nauczyłam się już żyć bez mojego męża - chyba jeszcze nie, uczę się. Jeśli pyta mnie pani, czy zmieniły np. mój stosunek do wyjaśnienia tej katastrofy, czy mój pogląd na to, to tak. Jest we mnie dużo więcej obaw, jest we mnie dużo więcej niepewności i wątpliwości. Choć te wszystkie straszne i nieprawdopodobne myśli naprawdę od siebie bardzo długo odrzucałam i wypierałam je nie mogąc uwierzyć w takie scenariusze, to dziś, po dwóch latach, biorę pod uwagę każą ewentualność, każdą możliwość związaną z tą katastrofą. Łącznie z teorią o zamachu. - Powtórzę - ja po prostu biorę już w tej chwili każdą ewentualność pod uwagę. Druga rocznica katastrofy smoleńskiej - podyskutuj na Forum