Gdyby ze wszystkich programów informacyjnych oglądać tylko "Wiadomości", okazałoby się, że lider PO Donald Tusk częściej niż po polsku mówi w języku niemieckim. Przynajmniej od czasu "dziadka w Wehrmachcie" - wyciągniętego w kampanii prezydenckiej 2005 r. przez Jacka Kurskiego - Donald Tusk występuje w narracji propagandowej Prawa i Sprawiedliwości w roli "reprezentanta interesów Berlina". Właśnie tam, według obozu rządzącego, otrzymuje dyspozycje polityczne, a na polecenie niemieckiej kanclerz poleciał do Brukseli, by następnie wrócić do Warszawy i ponownie podporządkować Polskę naszemu zachodniemu sąsiadowi. Wiadomo. Gdy po ponad pięciu latach pracy sejmowej komisji wyceniającej straty wojenne dokonane przez III Rzeszę w końcu opublikowano raport, jednym z jego słabo skrywanych politycznych celów było ustawienie części opozycji w rolach tych, którzy "wyrównaniu dziejowej sprawiedliwości" będą się sprzeciwiać. W istocie tak było - niektórzy politycy oraz komentatorzy koncertowo podłożyli się Jarosławowi Kaczyńskiemu, twierdząc wprost - niczym Kazimiera Szczuka w RMF FM - że "Polska zrzekła się reparacji w takim trybie, że się zrzekła". A tak naprawdę to Niemcy już swoje odpokutowali, więc zapomnijmy na rzecz dobrosąsiedzkich relacji. Problem w tym, że ani nie odpokutowali, ani niczego się skutecznie nie zrzekliśmy. Pogląd ten wykracza daleko poza bańkę wyborców PiS-u, dlatego jeśli zapomnimy, że może być wykorzystywany do celów kampanijnych - sam w sobie nie budzi tyle kontrowersji, ile chcieliby najsilniejsi z "Silnych razem". Apel do Berlina Donald Tusk jest na tyle długo w polskiej polityce, że ma świadomość czym mogłoby się skończyć zapędzenie się na pozycje pt. "na złość PiS-owi wyrzeknę się reparacji". Zwłaszcza, że sam z mównicy sejmowej w 2004 r. apelował do Berlina o finansowe zadośćuczynienie, mówiąc: "Żaden gest nie zamknie tej wiecznej pokuty za to, co stało się w Polsce wskutek niemieckiej agresji". Dlatego, choć cześć polityków PO miało takie chęci, lider partii postanowił nie tyle stanąć w kontrze do Jarosława Kaczyńskiego, co go po prostu przelicytować, domagając się odszkodowań za straty wojenne poniesione również ze strony Rosji jako spadkobierczyni Związku Sowieckiego. W tej kwestii nie zrobił zwrotu światopoglądowego równie karkołomnego co PO (zakładana jako partia konserwatywna) w temacie aborcji. I tak doszliśmy do punktu, w którym zamiast licytowania się na patriotyzm, Sejm miażdżąca większością przyjął uchwałę o domaganiu się odszkodowań za II wojnę światową od Niemiec i Rosji. A potem przyszło czwartkowe przemówienie Donalda Tuska w Poczdamie. Obecny na uroczystości wręczenia Ukrainie nagrody europejskich mediów, były premier w towarzystwie kanclerza Olafa Scholza powiedział wprost, że rozmywania odpowiedzialności za brak należnej pomocy dla Ukraińców nie będzie. - Ukraina, co pokazały ostatnie dni, ma szansę wygrać tę wojnę, ale wymaga to zdecydowanie większego wsparcia ze strony Europy, a w szczególności największych i najbogatszych państw, takich jak Niemcy - oświadczył. Tusk podkreślił, że nie chodzi o wsparcie symboliczne, jak nagrody i wyróżnienia, lecz o "broń, amunicję, samoloty i czołgi". - Politycy europejscy, na całym kontynencie, także tu, w Berlinie, którzy szukają jakiejś symetrii, jakichś historycznych i ekonomicznych uzasadnień dla bezczynności czy neutralności, powinni mieć świadomość, że gdyby pomoc ze strony wszystkich krajów Zachodu, a mówię szczególnie o dostawach broni, była szybsza i większa, to na Ukrainie nie zginęłoby tyle dzieci, tyle kobiet nie byłoby zgwałconych i zamordowanych, o wiele mniej miast, szpitali i przedszkoli byłoby zbombardowanych - mówił były przewodniczący Rady Europejskiej. - Jeśli poczucie winy i odpowiedzialności za II wojnę ma dziś Niemców do czegoś zobowiązywać, to przede wszystkim do jednoznacznego i pełnego zaangażowania się po stronie Ukrainy w walce z agresorem. I do poważnego i uczciwego podejścia w kwestii zadośćuczynienia strat narodom, które zapłaciły największą cenę za szaleństwa nazizmu - dodał Tusk, tym samym odnosząc się do kwestii reparacji wojennych. Przemówienie kanclerza Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że słowa te padły za późno, a premier Mateusz Morawiecki już w lutym wzywał Berlin do większego i natychmiastowego wsparcia Kijowa. Nie zmienia to faktu, że słowa Tuska - również te o konieczności słuchania Polski wcześniej, gdy ostrzegała przed Nord Stream 2 - były po prostu celne i prawdziwe. Dlatego w mediach publicznych nie przyczepiono się do nich, ale do fragmentu przemówienia kanclerza Niemiec. - Chciałbym powiedzieć, patrząc na Donalda Tuska, jak wielkie znaczenie mają układy, które wynegocjował Willy Brandt. Raz na zawsze jest ustalona granica Niemiec i Polski po setkach lat historii i nie chciałbym, żeby jacyś ludzie szperali w książkach historycznych, żeby wprowadzić rewizjonistyczne zmiany granic - podkreślił niemiecki polityk, odnosząc się do prób rewizji granic niepodległych państw przez Władimira Putina oraz pośrednio - już w odniesieniu do Polski - przez niektórych aktywistów AfD. Reakcja obozu rządzącego Jak politycy Zjednoczonej Prawicy zinterpretowali te słowa? "Bezczelne insynuacje Scholza o rewizji granic. To desperacki atak tchórzostwa w obliczu odpowiedzialności oraz zadośćuczynienia za bandycką napaść na Polskę i wymordowania milionów jej obywateli. Tusk bił brawo, czy wydał ostre oświadczenie?" - napisała na Twitterze europosłanka Beata Mazurek. "Czy Donald Tusk oficjalnie przestał być już polskim politykiem? Kanclerz Niemiec dziękuje Tuskowi za obronę niemieckiej racji stanu w sprawie reparacji wojennych i przywołuje możliwość rewizji polsko-niemieckich granic. To jest krok za daleko Tuska" - stwierdził Dariusz Matecki z Solidarnej Polski. "Jak patrzę na wystąpienie w Poczdamie to przypomina mi się powiedzenie: Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni..." - dodał premier Mateusz Morawiecki. I tutaj leży sedno ślepej uliczki, w którą wpadło Prawo i Sprawiedliwość. Jeśli naprawdę chodziło o reparacje, a nie o wewnętrzny spór polityczny i kampanię, każdy gest dobrej woli opozycji - nawet jeśli czyniony był również w duchu kampanii - należało przyjąć z aprobatą. Tusk mówi w Niemczech o zadośćuczynieniu? Świetnie, to znaczy, że Polska może wypowiadać się na ten temat jednym głosem. Zamiast tego wybrano - jak zwykle - rzucanie się sobie do gardeł. Tym sposobem nigdy nie otrzymamy nawet eurocenta z Berlina. Bo po co, skoro sami sobie jesteśmy największymi wrogami? Marcin Makowski, Interia