"Dziennik Pomorza" relacjonuje, że delegacja marszałka Sejmu podjechała pod grób Anny Walentynowicz dopiero ok. 18.30, czyli 2,5 po zakończeniu uroczystości pogrzebowych. Na miejscu trwało już zakopywanie grobu. Panowie chwiejnym krokiem zanieśli wieniec, a fotograf zrobił im zdjęcie do archiwum sejmowego. "Musieli uważać, aby nie stracić równowagi i nie wpaść. Jeden z nich był wyraźnie 'zmęczony'" - informuje gazeta. Natychmiast zatelefonowali do marszałka i zameldowali, że zadanie wykonane i wieniec jest na miejscu. Reporterowi dziennika udało się porozmawiać z członkiem spóźnionej delegacji, Waldemarem Strzałkowskim, doradcą marszałka Sejmu. "Nie ujawnił, dlaczego dopiero 2,5 godziny po ceremonii żałobnej, bez świadków, bez rodziny, przyjaciół Anny Walentynowicz podkładają wieniec od marszałka Bronisława Komorowskiego". Według gazety Strzałkowski bełkotliwie odpowiadał na pytania i "cuchnęło od niego alkoholem". Smoliński, z którym rozmawiała telewizja TVN, tłumaczył, że, owszem delegacja była "zmęczona", ale dlatego, że "o godz. 5:40 byliśmy już w pracy". "Po pogrzebach Sebastiana Karpiniuka w Kołobrzegu i Maciej Płażyńskiego w Gdańsku zostaliśmy zaproszeni na obiad do abpa Sławoja Leszka Głodzia. Do obiadu podano wino. Wypiliśmy po lampce, może dwie" - przyznał Smoliński. "Wtedy zadzwonił marszałek, że sam nie może złożyć wieńca na grobie pani Walentynowicz, więc żeby nie zabierać go z powrotem do Warszawy w drodze na lotnisko zawieźliśmy go na cmentarz. Nie byliśmy żadną spóźnioną delegacją i nie byliśmy pijani" - podkreślił.