Jak informował wcześniej prezes LOT Marcin Piróg, już ok. 30 minut po starcie z Newark (USA) załoga polskiego samolotu sygnalizowała usterkę centralnego systemu hydraulicznego. W maszynie był jeszcze inny system, mogący wysunąć podwozie, elektryczny. đđ- Kapitan nie mógł mieć 100 proc. pewności co do usterki - przekonuje Chorzewski. đ- Chciał sprawdzić, czy zadziała elektryczny system. I chciał to zrobić na terenie Polski. To była strategiczna decyzja kapitana, jak się okazało, bardzo słuszna - zaznacza. Nad Warszawą okazało się, że samego podwozia nie udało się opuścić, choć wysunęły się tzw. klapy podwozia. Wtedy zapadła decyzja o lądowaniu awaryjnym. Boeinga nad stolicą ubezpieczały dwa polskie wojskowe myśliwce F-16. Zanim nastąpiło lądowanie awaryjne, samolot latając spalał nadmiar paliwa, a służby lotniskowe przygotowały się do przyjęcia maszyny. Pas startowy pokryto m.in. specjalną pianą. Wezwano straż pożarną, karetki pogotowia. Decyzję kpt. Tadeusza Wrony chwali m.in. redaktor i wydawca magazynu "RAPORT - wojsko, technika, obronność" Wojciech Łuczak. "Decyzja była jak najbardziej prawidłowa i zgodna z procedurami bezpieczeństwa" - ocenił. Jak powiedział, spadek ciśnienia w instalacji hydraulicznej nie oznacza konieczności powrotu na lotnisko. Podkreślił, że działania załogi były "absolutnie proceduralne". "Całe to wydarzenie pokazuje skalę doświadczenia lotniczego załogi" - podsumował Łuczak. Chorzewski z kolei zaznaczył, że samolot po starcie - nawet mimo usterki - był jednak pełen paliwa i "bez sensu by było" latać w kółko nad terytorium USA przez wiele godzin (dopiero po zużyciu paliwa można było sprawdzić działanie systemu opuszczającego podwozie i spróbować lądowania- red.).