Z jednej strony mamy udokumentowane przykłady bohaterstwa i poświęcenia ludzi Kościoła w okresie komunizmu, z drugiej coraz częściej pojawiają się dokumenty wskazujące, że nie wszyscy księża czy zakonnicy wytrzymali próbę czasu. Przez ostatnie 17 lat nikomu do głowy nie przyszło wygłaszać apelu o lustrację Kościoła. Jedni myśleli, że sprawa jest w pewnym sensie historyczna i zamknięta, bo teczki księży zostały w przeważającej większości decyzją ostatnich władz SB zmielone i spalone, z drugiej strony pocieszaliśmy się, że przypadki "podpisania czegoś" czy spotkań z funkcjonariuszami były wyjątkowe i ograniczały się jedynie do rozmów przy okazji odbierania paszportu czy załatwiania jakichś dokumentów związanych z normalnym funkcjonowaniem w ówczesnych realiach. Dziś, dzięki pracy historyków i odtajnieniu coraz większej ilości dokumentów archiwalnych z IPN-u, wiadomo, że także ludzie noszący sutanny czy zakonne habity zachowywali się niegodnie. Wbrew swemu posłannictwu i powołaniu przekazywali komunistycznym i milicyjnym władzom nie tylko informacje na temat sytuacji w diecezji, zakonie czy parafii, nierzadko pobierając za to wynagrodzenie czy jakieś prezenty. Nie ma się co łudzić: komuniści niczego nie dawali za darmo, a każdy krok i czyn "złamanego" księdza był kilkakrotnie rejestrowany i analizowany. To dzięki tej buchalterii i biurokracji pomimo spalenia księżowski teczek mamy dziś dowody mówiące o prawdziwym obliczu agentów w sutannach. Jeśli wierzyć statystyce najwięcej ich było w latach 80-tych, ponad 8 tysięcy osób. Rekrutowali się zarówno spośród księży pracujących na parafiach jak i wśród kościelnych urzędników. Dziś nikt nie chce tych ludzi odsądzać od czci i wiary, ale każdy ma prawo zapytać czy to prawda i dlaczego podjęli taki rodzaj współpracy z ówczesnym reżimem. Kościół wzywając ludzi do życia w prawdzie sam musi dać przykład i podjąć dość bolesna decyzję o rozliczeniu się z przeszłością. Inaczej na nic zdadzą się piękne kazania, papieskie pomniki czy zakładanie kolejnych pobożnych dzieł. Ujawnienie prawdy, o które zaapelował ks. Tadeusz Zaleski, przerwie także przypadki rozsiewania różnych plotek i zwyczajnego pomawiania niektórych duchownych o współpracę z SB. Liczne SMS-y z insynuacjami i nazwiskami jakie krążyły po Krakowie w ostatnim tygodniu mogą i powinny budzić jedynie obrzydzenia, ale - powiedzmy to szczerze - można było ich uniknąć powołując wcześniej odpowiednie struktury i wzywając osoby uwikłane we współpracę do wycofania się z pełnionych funkcji. Takie postępowanie będzie przynajmniej czytelne dla opinii publicznej i wiernych. Dotychczasowe przypadki uczą, że nie można dopuścić do sytuacji w której ktoś zostaje formalnie oskarżony o agenturalną współpracę, co wywołuje zrozumiałą burzę wokół danej osoby, a następnie wszyscy udają, że nic się nie stało pozwalając de facto funkcjonować danej osobie niemal bez zmian. Sam jestem zwolennikiem lustracji i dodatkowo funkcjonując w środowisku dziennikarskim poczuwam się do solidarności z ludźmi mediów, ale jestem przeciwnikiem czynienia ze szpalt gazet czy ekranów telewizji miejsc, w których pojawiają się kolejne listy agentów. Chyba nie służą prawdziwej lustracji także działania w stylu Tygodnika Podhalańskiego. Jeśli padają tak poważne zarzuty jak wobec ks. Drozdka dziennikarz musi mieć sto procent pewności i powinien ujawnić źródło swojej informacji lub przynajmniej przedrukować dokumenty niezbicie potwierdzające stawiane zarzuty. Inaczej zawsze pojawiają się niedomówienia i oskarżenia o dziką lustrację czy chęć jakiegoś odegrania się. Wśród przeciwników lustracji duchownych słyszy się czasem opinie, że ujawnienie bolesnych faktów z najnowszej historii w Polsce zaszkodzi Kościołowi i samym duchownym. Osobiście sądzę, że bardziej może zaszkodzić polityka chowania głowy w piasek. Ludzie mają prawo wiedzieć nie tylko kim są ich duchowi przewodnicy, ale także co robili w przeszłości. Ks. Kazimierz Sowa