Od stycznia do lipca 2007 r. postanowiło się rozwieść prawie 47 tys. małżeństw (z tego 10 tys. czeka jeszcze na wyrok sądu). W 2002 r. rozstało się o 2 tys. par mniej. Na początku lat 90. na tysiąc małżeństw rozwiązywano w sądach niespełna pięć. W 2005 r. rozstało się osiem par na tysiąc. W miastach rozwodów jest trzy razy więcej niż na wsi, a w dwóch trzecich przypadków powództwo wnosi kobieta. Najczęstsze przyczyny? Alkoholizm, zdrada, brak zainteresowania rodziną oraz bicie - wylicza dziennik. Przez wódkę rozstają się najczęściej osoby pracujące fizycznie. U "wykształciuchów" decyduje z reguły niezgodność charakterów i zdrada. Przyczyną może być nawet stosunek do lustracji, III RP czy ojca Rydzyka - choć rzadko. Marginesem są też rozstania z powodu trudnych warunków mieszkaniowych. Według przytaczanych przez gazetę danych, rozwodząca się para spędza ze sobą średnio 13 lat. Grupą największego ryzyka są trzydziestoparolatkowie między piątym a dziewiątym rokiem po ślubie. - Poluzowały się normy. Kiedyś ktoś, kto nie żył w małżeństwie, miał etykietkę osoby nieatrakcyjnej albo nieudacznika, zaś rozwodnik był społecznie wyklęty. Teraz nie jest - uważa socjolog Grażyna Mikołajczyk-Lerman. Senator Antoni Szymański (PiS), szef komisji rodziny i polityki społecznej, za rozwody wini też przepisy prawne. Po pierwsze - wylicza - państwo wypłaca zaliczkę alimentacyjną osobie rozwiedzionej wychowującej syna bądź córkę. To nawet 187 zł miesięcznie na dziecko. Bez rozwodu nie ma na nią szans. Po drugie - podatki. Osoba, której sąd przyzna opiekę nad dzieckiem, płaci niższe podatki, bo może rozliczać się wspólnie z dzieckiem. Dlaczego PiS nie zrobił tak, by rozwód przestał się opłacać? - Nie zdążyliśmy - mówi "Gazecie Wyborczej" Szymański.