Liczne kompromitacje futurologii nie powstrzymują fali spekulacji na temat przyszłości. Z przepowiedniami jest pewnie tak, jak pisał Stanisław Lem w "Kongresie futurologicznym": "Na ogół nikt nie zna się na pompowaniu, a jednak spieszymy na stanowiska, usłyszawszy okrzyk: Do pomp!". Pierwszy chyba poważny raport futurologiczny, przygotowany w 1937 r. na zlecenie National Resources Committee, miał opisać wpływ, jaki w ciągu 20 lat nowe technologie wywrą na Amerykę. Grupa specjalistów pod kierownictwem socjologa Williama Ogburna z University of Chicago przewidziała więc, całkiem trafnie, jak zmieni się życie jej obywateli, kiedy uzyskają powszechny dostęp do syntetycznej gumy, plastiku, telewizji, przyczep kempingowych czy maszyn do zbierania bawełny, nie wspominając jednak o komputerach, energii jądrowej czy półprzewodnikach, czyli technologiach, które już kilka lat po opublikowaniu raportu weszły w okres niemowlęcy, by wkrótce potem ukształtować cały XX w. Jak pisał kiedyś w "Wiedzy i Życiu" Maciej Iłowiecki, przewidywania przyszłości mówią przede wszystkim o lękach i wyobraźni ludzi epoki, w której ich dokonywano. Trudno o bardziej dobitny przykład niż opracowane w 1964 r. przez Theodore'a Gordona i Olafa Helmera z RAND Corporation studium "Report on a Long-Range Forecasting". Gdyby rzeczywistość wykazała się minimum pokory wobec tego rzetelnego, sporządzonego tzw. metodą delficką, raportu, już w 1984 r. wymienialibyśmy wadliwe narządy i części ciała jak dziurawe tłumiki, skazy osobowości wygładzalibyśmy powszechnie dostępnymi środkami chemicznymi. W 2000 r. natomiast uwolniwszy się od chorób i wad genetycznych, eksploatowalibyśmy z powodzeniem dna mórz, a nawet Księżyc, syntetyzowali białka na skalę przemysłową, energię pozyskiwali z fuzji termojądrowej i regulowali pogodę wedle życzenia. W połowie XXI w. zapanowalibyśmy nawet nad siłą grawitacji. Czytaj więcej w Polityce.