W minioną sobotę były premier potrącił rowerzystkę na oznakowanym przejściu dla pieszych w Hajnówce. Jeszcze w dniu wypadku śledztwo wszczęła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku. Prowadzone jest w sprawie, czyli nikomu nie postawiono dotąd zarzutów, a poszkodowana 70-letnia kobieta i były premier zostali przesłuchani w charakterze świadków. Cimoszewicz, odnosząc się do tej sprawy w piątek w TVN24, podkreślił, że zarzut, jakoby miał uciec z miejsca zdarzenia, jest "absurdalny". "Natychmiast udzieliłem pomocy poszkodowanej i udzieliłem tej pomocy skutecznie. Ta pani po 15 minutach była w szpitalu w Hajnówce, gdzie się nią natychmiast zajęto" - powiedział. Jak podkreślił, półtorej godziny później poszkodowana była już w domu. "Ja ją namawiałem do tego, żeby ona się poddała badaniom lekarskim, ponieważ te obrażenia, które ja w tym momencie widziałem, to był rozbity nos i obdarte czoło. Uważałem, że oczywiście trzeba zbadać, czy nie nastąpiły jakieś poważniejsze uszkodzenia głowy" - relacjonował. Według byłego premiera poszkodowana "wyraźnie sobie tego nie życzyła". "Był nawet taki moment, kiedy chciała wsiadać na rower i jechać do domu. Do tego nie dopuściłem" - dodał. "Po drugim, czy po trzecim przypadku, kiedy powiedziała, że chce do domu, wsiadła do mojego samochodu, bo ja powiedziałem, że nie pozwolę, aby ona jechała na rowerze" - powiedział. W momencie, kiedy miał odjeżdżać - kontynuował Cimoszewicz - przyjechał jego znajomy drugim samochodem i zabrał rower. "Kiedy dojechaliśmy na miejsce (do domu poszkodowanej - PAP), wysiadł mój znajomy ze swoją pasażerką, też znaną mi osobą z Hajnówki, i ja im powiedziałem, że pani (poszkodowana - PAP) powinna pojechać do szpitala, ale nie chce" - mówił Cimoszewicz. "Nie ukrywam - byłem zestresowany, przygnębiony" Poszkodowana miała zgodzić się na badanie po rozmowie ze znajomą Cimoszewicza. "Nie ukrywam, że byłem bardzo zestresowany, byłem bardzo przygnębiony tym, co się wydarzyło" - zaznaczył. Według Cimoszewicza jego znajomy zaproponował, że przewiezie potrąconą rowerzystkę do szpitala. "Ja z ulgą powiedziałem: 'Dobrze, dziękuję. Tylko bądźmy w kontakcie, informujcie mnie o tym, co lekarze stwierdzą, jaki jest jej stan zdrowia" - mówił. "Później się dowiedziałem, że pani już jest w domu. Pojechałem do niej, żeby się zorientować, jak się czuje; żeby wyrazić jej współczucie i po raz kolejny ubolewanie. Zastałem jeszcze całą jej rodzinę i jak na te okoliczności odbywaliśmy niezwykle taką przyjazną, otwartą rozmowę" - powiedział. Wyjaśnił też, że nie zawiadomił policji o sprawie przede wszystkim "z powodu emocji". Zaznaczył jednak, że "sytuacja byłaby dosyć absurdalna", gdyby wstrzymywał się z udzielaniem pomocy. "Potem się okazało, że (poszkodowana) ma pękniętą kość strzałkową i poinformowano mnie natychmiast o tym, że w takiej sytuacji lekarz z automatu zawiadamia lokalną policję" - wskazał. "Ja czułem się zwolniony w tym momencie z obowiązku powiadamiania policji. Zresztą po kwadransie policja pojawiła się u mnie i od tego momentu przez kilka kolejnych godzin poddawałem się wszystkim czynnościom policji" - powiedział. W poniedziałek prokuratura podała, że rowerzystka, która uczestniczyła w wypadku, ma złamaną kość podudzia oraz otarcia twarzy i dłoni. Śledczy poinformowali też wtedy, iż z dotychczasowych ustaleń wynika, że po wypadku kobieta została odwieziona przez Włodzimierza Cimoszewicza i jego znajomych - wraz z rowerem - do własnego miejsca zamieszkania, a następnie, za namową byłego premiera i tych znajomych, do szpitala. Z kolei według publikacji "Super Expressu" Cimoszewicz miał uciec z miejsca wypadku. Według informacji "SE" taki zarzut może mu postawić białostocka prokuratura. "Bolesna informacja mogła mieć wpływ" W wydanym w dniu wypadku oświadczeniu Cimoszewicz napisał m.in., że jechał z prędkością ok. 30 km/h, udzielił poszkodowanej pomocy i "po przekonaniu o konieczności poddania się badaniu lekarskiemu została ona odwieziona do szpitala". "Pewnym usprawiedliwieniem był fakt jazdy pod słońce. Nie wykluczam również, że bolesna dla mnie informacja sprzed dwóch dni o wykryciu u mnie choroby nowotworowej mogła mieć wpływ na moje samopoczucie" - dodał. W piątek w TVN24 Cimoszewicz mówił, że zdaje sobie sprawę z tego, iż nie wolno się poddawać chorobie. "Fizycznie czuję się bez zmian, bardzo dobrze. To jest nowotwór prostaty. To rodzaj nowotworu, który osiąga mniej więcej 90-procentową uleczalność. Głęboko wierzę, że mi się uda, jeśli się nie załamię sam. W tym przypadku pozytywne myślenie ma kolosalne znaczenie" - powiedział. Jak zaznaczył, w przyszłym tygodniu przejdzie finalne badanie i ustalony zostanie rodzaj terapii. Cimoszewicz, który jest "jedynką" warszawskiej listy Koalicji Europejskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego, powiedział w piątek, że "jest przekonany, że jeżeli zostanie wybrany do europarlamentu - to nie będzie mu przeszkadzało". "Natomiast uważałem, że muszę to zakomunikować ludziom" - dodał.