Niedawno odważyłaś się wystąpić w swoim kościele parafialnym i w czasie Mszy św. publicznie opowiedzieć o operacji przeszczepu wątroby, którą przeszłaś w styczniu tego roku. Co Tobą kierowało? Było to w zeszłym miesiącu, w niedzielę, gdy w kościołach czytany był list biskupów polskich popierających ideę transplantacji i zachęcających do wyrażania zgody na pobranie narządów po śmierci. Chciałam wszystkim unaocznić, że przeszczepy rzeczywiście ratują życie. Chciałam zapewnić, że chorzy, których może uratować przeszczep organu, wcale nie czekają na czyjąś śmierć, a jedynie tak jak ja mają nadzieję, że jeśli już ktoś zginie, nic nie stanie na przeszkodzie, by jego narządy mogli otrzymać ci, którym mogą uratować życie. Biorcy narządów nie żyją niczyim kosztem, a jedynie dzięki komuś, czyli rodzinie zmarłego dawcy, która zgodziła się na oddanie narządów, które ich bliskiemu nie mogły już dalej służyć. Twoja decyzja o daniu świadectwa była spontaniczna, czy wcześniej się do niej przygotowywałaś? Myślę, że ktoś nad tym czuwał z wysoka. Tej niedzieli mój młodszy brat postanowił wyjątkowo pójść na poranną Mszę św., choć nigdy wcześniej tego nie robił, bo zawsze chodził wieczorem. Z kościoła wrócił podekscytowany wspomnianym listem. Gdy mi o tym opowiedział, poczułam, że powinnam wystąpić i dać świadectwo. Gdybym nie dowiedziała się o liście wcześniej, to będąc w kościele i słysząc go z zaskoczenia, pewnie nie odważyłabym się wystąpić. Wcześniej na kartce przygotowałam sobie tylko kilka zdań, nie chciałam długo mówić, by nie zabierać nikomu za wiele czasu. Wiedziałam też, że mówiąc dłużej, bardzo się wzruszę, a nie chciałam publicznie płakać. Mówiłam rzeczywiście dość krótko. Potem zostałam jeszcze na kolejnej Mszy św., na której także dałam świadectwo. Znajomi gratulowali mi potem odwagi i dotarło do mnie sporo sygnałów, że dla wielu ludzi moje świadectwo było czymś ważnym. Jak wyglądało Twoje życie przed chorobą? Od kiedy pamiętam, zawsze byłam okazem zdrowia, nigdy nie chorowałam, nigdy nie leżałam w szpitalu. Studiuję w Akademii Wychowania Fizycznego, moim żywiołem zawsze był sport. Grałam m.in. w piłkę ręczną, trenowałam kajakarstwo wyczynowe. Teraz w czasie studiów, podczas wakacji i w weekendy dorabiałam sobie na basenie jako ratownik. Zawsze byłam w dobrej kondycji. I nagle wszystko się zawaliło? Tak. Pierwsze objawy pojawiły się we wrześnie ubiegłego roku. Zaczęła mi z nosa lecieć krew. Byłam też trochę bardziej senna. Myślałam, że to zwykłe przemęczenie. Badania nic nie wykazywały, ale czułam się nie najlepiej. W styczniu tego roku zauważyłam, że mam opuchnięte kostki nóg. Wystraszyłam się, ale lekarz nie umiał wskazać przyczyny. Zaczął mi puchnąć brzuch i pojawiły się nudności. Trafiłam do szpitala. Podejrzewano, że jestem w ciąży. Choć zapewniałam, że to niemożliwe, nie chciano mi wierzyć. Dopiero dokładne badania wykazały, że mam uszkodzoną wątrobę. Diagnoza: choroba Wilsona, dziedziczne schorzenie polegające na zaburzenia metabolizmu miedzi w organizmie. Zbyt późno ją wykryto, by móc mi skutecznie pomóc, choroba zniszczyła wątrobę. Moja krew straciła krzepliwość. Bano się, że nakłucie brzucha i spuszczenie gromadzącej się w nim wody spowoduje krwotok, którego nie przeżyję. Wszystko mnie bolało, już nie chodziłam, woda w brzuchu utrudniała oddychanie. Mógł mnie uratować tylko przeszczep. W tym stanie samolotem przewieziono mnie do Warszawy. Długo czekałaś na nowy narząd? Wiedziałam, że nie mam dużo czasu. Podłączono mnie do urządzenia, które może na krótko zastąpić pracę uszkodzonej wątroby. Czekałam trzy dni. W tym czasie zaczynało do mnie docierać, że pomału umieram. Mój organizm przypominał napełniony wodą balon. Inny chory, który był w podobnym stanie powiedział, że nie wytrzyma i sam przekuje sobie brzuch, choćby nawet widelcem. Modliłam się o ratunek. Tak jak wspomniałam, nie chciałam niczyjej śmierci. Prosiłam tylko Boga, że jeśli ktoś właśnie żegna się życiem, a jego narządy mogłyby mi pomóc, to jeśli taka Jego wola, niech się nie zmarnują. Takie chwile każą przewartościować w życiu wszystko.