Boguszyce (niem. Boguschütz, a od 1936 r. Gottesdorf) to mała miejscowość na południe od Opola, na lewym brzegu Odry. Leży przy drodze krajowej nr 45 łączącej Opole z Raciborzem. Naziści zmienili jej nazwę, bo pochodziła od słowiańskiego imienia Bogusz. Od 1772 r. Boguszyce posiadały szkołę (o charakterze polskim), której w 1872 r. w dobie Kulturkampfu nadano niemiecki charakter. W 1910 r. w Boguszycach mieszkało 538 osób, w tym 532 Polaków. Podczas plebiscytu w marcu 1921 r. za Polską padło tu 178 głosów, a za Niemcami tylko 149. Mimo to miejscowość pozostała po stronie niemieckiej. To dość ważne w kontekście wydarzeń, o których chciałbym Wam opowiedzieć. W miejscowości znajduje się kościół, w którym do 1925 r. wszystkie nabożeństwa odbywały się w języku polskim. W latach 1925-1939 jedno nabożeństwo odprawiano w języku polskim, a drugie w niemieckim. Oczywiście potem nabożeństw w języku polskim zakazano. Podczas wojny miejscowych mężczyzn jako Reichsdeutschów wcielano do niemieckiej armii. W 1939 r. walczyli przeciwko Polakom, których mowę w większości znali. Później znaleźli się wszędzie tam, gdzie stanął but niemieckiego żołnierza. Wielu z nich zginęło i nie wróciło do rodzinnej wioski. Jednak najgorsze dla Boguszyc dopiero miało nadejść... Początek końca świata Tragedia tej miejscowości rozegrała się w ciągu czterech dni (od 27 do 30 stycznia 1945 r.). Ale cofnijmy się kilka dni wcześniej. Walki o Opole zaczęły się 23 stycznia, a nad ranem następnego dnia praktycznie ustały. Sowieci, zdobywszy miasto po zaciekłej niemieckiej obronie, dokonali w nim masakry ludności cywilnej. Liczbę ofiar określa się na około 280 osób. Już 21 stycznia Sowieci zbliżyli się do Krapkowic (niem. Krappitz), a w nocy z 23 na 24 stycznia sowiecka 72. Dywizja Piechoty (dow. gen. mjr I. Jastriebow) z 21. Armii Ogólnowojskowej przekroczyła Odrę pod Krapkowicami i zdobyła przyczółek na lewym brzegu rzeki. Sowieci zdobyli również miejscowości Dobra (niem. Döbern) i Osobłoga (niem. Hotzenplotz). Samych Boguszyc broniła jedna kompania Volkssturmu dowodzona przez kpt. Lewalda. Obsadzili oni nadodrzańskie wały, a kilku żołnierzy z karabinem maszynowym ulokowało się z drugiej strony wsi, u wylotu opolskiej szosy. Kiedy jednak za rzeką pojawiły się radzieckie czołgi i wystrzeliły kilka pocisków, kompania Lewalda w popłochu opuściła stanowiska. Niektórzy żołnierze szukali schronienia w domach koło dawnego młyna w pobliżu Odry, inni uciekali przez wieś w kierunku szosy. Nie ma im się co dziwić. Nazywam ich żołnierzami, którymi w praktyce nie byli. Kazano im walczyć, ale spanikowali w starciu z regularną sowiecką armią. Mieszkańcy Boguszyc mogli się ewakuować, ale tego nie chcieli. Wydawało im się, że Sowieci nie będą stanowili dla nich dużego zagrożenia. W końcu wielu z nich czuło się Polakami. Sądzili, że ucieczka Volkssturmu ma swój plus. Sowieci nie będą musieli walczyć o miejscowość, a jej mieszkańcy unikną zniszczeń i przypadkowej śmierci. Stało się zupełnie inaczej... 23 stycznia sowiecki pułk piechoty dowodzony przez Iwana Charmyszewa przystąpił do ataku w rejonie Winowa (niem. Winau) i Folwarku. W tej drugiej miejscowości Sowieci uchwycili przyczółek i poszerzali go w kierunku na Chrzowice. W okolicy pojawiły się niemieckie oddziały, które wycofały się z prawobrzeżnej części Opola. Wzgórze pomiędzy Chrzowicami a Chrząszczycami (niem. Chrzumczütz, a od 1936 r. Schönkirch), które górowało nad całą okolicą, zostało obsadzone przez niemieckich obrońców. Grupa Bojowa "Opole", którą dowodził płk Lothar Berger (niektórzy piszą, że dowódcą tej grupy był płk Spiethőft), została wzmocniona jednostką alarmową artylerii. Posiadając dwie baterie dział kal. 105 mm, dała się we znaki Sowietom, próbującym umocnić się na zdobytych pozycjach. W dniach 24-27 stycznia w rejonie Chrzowic, Chrząszczowic, Boguszyc i Złotnik miały miejsce intensywne walki, ataki i kontrataki. Ostatecznie 27 stycznia sowieccy żołnierze ze 120 DP ponownie przekroczyli rzekę i wniknęli w głąb niemieckiej obrony, docierając do szosy nr 45. Folwark, Chrzowice, Boguszyce i Źlinice zostały ponownie przez nich zdobyte. W miejscowości Boguszyce, w zabudowaniach należących do Chudallów, ulokowali sztab. Niestety, nie wiadomo, czy był to sztab pułku, batalionu czy kompanii. Rozpętała się zaciekła walka o okoliczne wzgórza (182 i 185), które przechodziły z rąk do rąk. To nie był jedyny rejon intensywnych walk. Dalej na południe walczyła sowiecka 72. DP, kilka razy zdobywając, a potem ustępując z Rogowa Opolskiego (niem. Rogau). Ściągnięta z Węgier niemiecka 100. Dywizja Strzelców Górskich (dow. gen. mjr Hans Kreppel) 27 stycznia zdołała wyprzeć Sowietów z miejscowości Dobra. To właśnie tam doszło do wydarzenia, które mogło zadecydować o losie mieszkańców Boguszyc. Zbrodnia wojenna w Dobrej Właściwie jestem pewien, że zadecydowało, choć to zapewne nie jedyny taki przypadek w historii tych styczniowych zmagań. Niemieccy żołnierze wzięli w Dobrej do niewoli kilkunastu rannych sowieckich żołnierzy. Ustawiono ich koło budynku poczty i rozstrzelano. Ich zwłoki ułożono na stos (w szopie gospodarza Mleczki) i podpalono. Jeden ranny sowiecki żołnierz cudem uniknął tego losu, ale nie uciekł od śmierci. Niemcy zamordowali go szpadlami od łopat. Wiadomość o tej zbrodni wojennej szybko trafiła do Sowietów. Można się spodziewać, że dowódca sowieckiego 117 Korpusu Armijnego z 21 Armii Ogólnowojskowej, gen. mjr Wasilij Aleksiejewicz Trubaczew, któremu podlegały 72 DP i 120 DP, na wieść o mordzie przekazał oficerom i podoficerom rozkaz, aby ci ogłosili tragiczną wiadomość żołnierzom. Chyba tym należy tłumaczyć fakt, że już następnego dnia czerwonoarmiści całkowicie zmienili stosunek do miejscowej ludności, który podczas wcześniejszych walk można określić mianem stosunkowo poprawnego (oczywiście poza aktami ewidentnego bestialstwa, których autorami byli dotąd nieliczni sowieccy żołnierze). W nocy z 28 na 29 stycznia do walki w tym rejonie wprowadzono sowiecką 125 DP (dow. płk Wasilij Zinowiew), być może bardziej upolitycznioną i żądną krwi od tych jednostek, które walczyły na tym obszarze. Tylko że pierwsze mordy rozpoczęły się na kilkanaście godzin wcześniej, zanim 125. DP została skierowana do akcji. Śmierć za każdym rogiem Już 28 stycznia w Boguszycach piekło zstąpiło na ziemię. Do piwnicy rodziny Lubczyków weszli sowieccy żołnierze i wybrali trzech mężczyzn (jednym z nich był Bernard Kulik), których zadaniem miało być kopanie grobów. Mężczyźni poszli, chyba nie przeczuwając niebezpieczeństwa. Zresztą powiedziano im, że za kilka godzin wrócą do swoich rodzin. Następnego dnia znaleziono ich martwych koło szkoły. To była jedna z pierwszych zbrodni. Coś musiało się dziać w sowieckich szeregach, gdyż do Kulikowej z Boguszyc, która pozostała z trójką dzieci, przyszło dwóch oficerów. Podobno jeden z nich mówił trochę podobnie do języka polskiego, który Kulikowa doskonale znała. Ostrzegł ją, aby powyciągała córkom z uszu złote kolczyki, a także ukryła biżuterię, którą miała na sobie. Na koniec powiedział jej wprost, że ma zabrać dzieci i uciekać jak najdalej od tego miejsca, w którym za niedługo stanie się coś strasznego. Widać coś wiedział o planowanym mordzie, a sumienie nie pozwalało mu nie podzielić się tą wiadomością z matką trójki małych dzieci. W budynku, gdzie stacjonował sowiecki sztab, w nieustalonych okolicznościach, zostało zamordowana rodzina Chudallów (prawdopodobnie 8 osób - Bernhard, Maria, Jadwiga, Stanisław, Róża, kolejna Maria, Eleonora i Józef; oprócz tego kilku członków tej rodziny zginęło na wojnie). W domu Piechatzków doszło do kolejnej tragedii. Piotr, jego żona Agnieszka, syn i dwie córki (jedna z nich to Matylda) zginęli zamordowani. Po drugiej stronie ulicy zginęli inni członkowie tej rodziny - podeszły wiekiem Jan i jego chory umysłowo syn Stanisław. Józef i Maria Piechatzkowie, mieszkający w innej części wsi, zostali zamordowani wraz z Robertem, bratem Józefa. W gospodarstwie Smolinów zginął Józef, jego córka z dzieckiem oraz dwie siostry Józefa (Hildegarda, Jadwiga i Erwin). Ich dom podpalono. W domu należącym do rodziny Lihsy zamordowano wszystkich domowników - małżonków Stanisława i Julię, ich córkę Bronisławę oraz pozostające w podeszłym wieku Katarzynę, Jadwigę i Franciszka, rodzeństwo Stanisława. W domu Matuszków Sowieci zamordowali małżeństwo młodych gospodarzy (Franciszek i Jadwiga). Maria Woitzik, matka zamordowanej Jadwigi, starała się ukryć czworo dzieci, swoich wnucząt (Gerda, Krystyna, Erika i Herbert). Uciekła do piwnicy. Na nic się to nie zdało. Zginęła razem z nimi. Ocalał tylko Herbert, którego następnego dnia rannego znaleźli w piwnicy sowieccy żołnierze (szukali ziemniaków). Nie wiem, jak to można wytłumaczyć, ale zajęli się rannym chłopcem, ratując mu życie. W tym czasie na zewnątrz budynku Sowieci zastrzelili Józefa Woitzika (męża Marii), staruszków Annę i Józefa Seibelów z miejscowości Malina zza Odry (krewnych Matuszków) oraz trójkę chłopców, którzy przyjechali do Matuszków razem z Seibelami. Świadkiem tej przerażającej sceny był ich sąsiad Józef Malkusch, który siedział w szopie i ze strachu odmawiał różaniec. Jego również zastrzelono. Nawet siostra zamordowanej Matuszkowej, 20-letnia Anastazja Woitzik, nie uniknęła śmierci. Sowieci zastrzelili ją w zabudowaniach u sąsiadów. Chwilę po tej tragedii na podwórku Matuszków zjawił się miejscowy pastor, 59-letni Franciszek Walloschek. Trudno powiedzieć, czy przyszedł z własnej inicjatywy, czy został sprowadzony na siłę. Sowieci od razu go zastrzelili. W innych budynkach i piwnicach działo się dokładnie to samo. "I wtedy... zaczęli strzelać. Tak wkoło, po wszystkich. I wtenczas mama dostała i upadła na mnie. Ja zemdlałam..." Autorka tych słów cudem ocalała. Zginęli wszyscy dorośli, którzy ukrywali się w piwnicy, do której zaczęli strzelać sowieccy żołnierze (wiedząc, że jest tam sporo małych dzieci). Ocalały tylko cztery osoby, same dzieci. Dom, w którym doszło do tej masakry, został celowo podpalony. "Ja wtedy w jednej minucie wydoroślałam, wiedziałam, że muszę te dzieci uratować. Płakać wtedy nie umiałam, nie mogłam...", pisze dalej cudownie ocalała. Przez zabudowania gospodarcze przeprowadziła swoich podopiecznych do innego budynku. Niemiecki kontratak 29 stycznia sytuacja sowieckich wojsk nieco się pogorszyła. Niemcy ściągnęli nowe siły i zamierzali przeprowadzić kontratak (wsparty czołgami) wzdłuż lewego brzegu Odry. Dowódca 21. Armii Ogólnowojskowej, gen. płk Dmitrij Gusiew, rozkazał podległym sobie jednostkom zająć dogodne pozycje obronne. Gdy nastąpił niemiecki kontratak, żołnierze ze 125. DP wycofali się do zajętych wcześniej wsi, szykując się do walki w okrążeniu. Niemcy przepuścili trzy ataki, które zostały odparte. Później na trzy wsie spadł silny ostrzał niemieckiej artylerii. Sowieci twardo trzymali się na swoich stanowiskach, odpierając nawet ataki niemieckich czołgów. Walczono pomiędzy Chrzowicami, Boguszycami, Chrząszczycami i Złotnikami. To bez wątpienia potęgowało wrogość Sowietów. Dlaczego? Gdyby w Boguszycach w pierwszej kolejności mordowano ludzi związanych z nazistowskim reżimem, miałoby to jakiś sens. Ale mordowano zwykłe osoby, które z polityką nie miały nic wspólnego. Co ciekawe, we wsi cały czas przebywał miejscowy sołtys, a jednocześnie Orstgruppenleiter NSDAP Richard Bink, który wraz z rodziną ukrył się w piwnicy. W okresie wojny miał opinię fanatycznego nazisty, wrogo nastawionego wobec robotników przymusowych z Polski i Ukrainy. Najprawdopodobniej nie zdecydował się wcześniej na ucieczkę, by nie posądzono go o defetyzm. Został więc we wsi - na swoją zgubę i swojej rodziny. Później nie było już gdzie uciekać. 29 stycznia w ich piwnicy zjawili się sowieccy żołnierze. Wiedzieli, jaką rolę we wsi pełnił Bink. Zastrzelili go, a wraz z nim zginęła jego żona Agata, syn Helmut, córka Stazja (z małym dzieckiem), córki Paula, Elżbieta i Irma. Niewykluczone, że Richard był przed śmiercią torturowany. Zastrzelono nawet ich służącą, Jadwigę Piechatzek. Ale to nie koniec. Na podwórko Binków zapędzono innych ludzi. Była to rodzina Gielników (matka z siedmiorgiem dzieci - jej mąż został zastrzelony dzień wcześniej - byli to Ignacy, Maria, Hildegarda, Elżbieta, Helena, Maria, Ludwik i Paul). Zginęli wszyscy poza 16-letnią Getrudą, która wymknęła się przez okno oraz jej młodszą siostrą, ale o niej za chwilę. Wraz z Gielnikami w szopie Binków zamordowano kilka osób z rodziny Gwosdzów, Piechatzków i innych miejscowych rodzin. Wszystkim kazano położyć się twarzą na klepisku. Tak ich zastrzelono, nie patrząc ofiarom w oczy. 13-letnią Marię Gielnikową kula nieznacznie trafiła w rękę. Zdołała opanować strach i uciec. Następnego dnia została zastrzelona. Obok domu Binków zastrzelono Pawła Kosoka. To nie był tylko bezlitosny mord. Na jednym z podwórek leżały zwłoki sześciu półnagich kobiet, które miały pocięte brzuchy i piersi. Jak na ironię, 27 stycznia Maria Broy (żona Franciszka Wieschalli) urodziła córkę Marię, a 30 stycznia jedna z Piechactzkowych urodziła w Boguszycach syna, któremu dała na imię Ryszard. 30 stycznia dwudniowa Maryjka została zamordowana. Życie mieszało się ze wszechobecną śmiercią. Zwłoki pomordowanych leżały na ulicach, podwórkach, w budynkach i w piwnicach. Jeden z sowieckich żołnierzy ostrzegł miejscową kobietę z dzieckiem, aby jak najszybciej uciekała. Co więcej, eskortował ją do budynku Wieschallów, gdzie pozostawił ją pod opieką gospodarzy. Trudno to wszystko zrozumieć, a tym bardziej wytłumaczyć. W innym budynku zastrzelono staruszków, Joannę i Antoniego Krawietz, a łóżko z ich zwłokami podpalono. 31 stycznia Sowieci przestali mordować. Tak po prostu. Są różne odpowiedzi na pytanie, dlaczego nagle zaprzestano mordów. Mogło mieć to związek z działalnością powołanego w Krakowie 22 stycznia 1945 r. Komitetu Obywatelskiego Polaków Śląska Opolskiego, który 27 stycznia wręczył gen. Aleksandrowi Zawadzkiemu memoriał. Była w nim mowa o tym, że na Opolszczyźnie zamieszkuje wiele osób uważających się za Polaków, na których uwagę powinny zwrócić wojska sowieckie. Gen. Zawadzki mógł przekazać wiadomość do dowództwa sowieckiego I Frontu Ukraińskiego, a stamtąd mógł pójść rozkaz do walczących jednostek, by uważać na ludność cywilną. Być może zakazano nawet jakichkolwiek niezgodnych z prawem działań wobec ludności cywilnej. Nie wydaje mi się jednak, aby stało się to tak szybko i tak skutecznie. Bardziej prawdopodobne, że któryś z sowieckich oficerów (być może nawet dowódca dywizji), dotąd nieświadomy o skali zbrodni, wydał rozkaz zaprzestania takich działań. A może jeszcze prościej. Ci sowieccy żołnierze, którzy w Boguszycach dokonali tak potwornej zbrodni, w nocy mogli zostać przesunięci na inne stanowiska. Dlatego się skończyło. Tabu Ciała pomordowanych leżały tam, gdzie zakończyli swój żywot. Na razie nie wolno było ich pochować. Ale ich zwłoki pozbierano i wystawiono na widok. Leżały na prowizorycznych katafalkach w izbach czy stodołach. Taki był tu zwyczaj. Nie było trumien. Każdą dostępną deskę wykorzystano na sklecenie prowizorycznych skrzyń. We wsi zostało przy życiu kilkunastu mężczyzn, którzy pomagali wszystkim wokół. 31 stycznia zaczęły się pierwsze pogrzeby. Właściwie trudno to nazwać godziwymi pochówkami. Pomordowanych grzebano w ogródkach, bez udziału pastora, który też nie żył. 31-letnia Albina Piechatzek, od 1933 r. mieszkanka Źlinic, zmobilizowała ocalałe kobiety do zbierania ciał. We wsi słychać było lament i płacz. Głównie z powodu bezsilności. Wyraźnie zmieniło się nastawienie sowieckich żołnierzy. "Żołnierze podjechali blisko i zobaczyli nas. Jeden zeskoczył z wozu, podszedł i zapytał, dlaczego tak płaczemy. Powiedziałam mu, że jesteśmy sami i że nasi rodzice są tam w środku pobici. Poszedł na podwórko, widocznie zajrzał do komory, może jeszcze gdzieś i kiedy wrócił coś mówił do pozostałych, a potem wsadzili nas na tę furę, zawrócili i zawieźli przez most na Odrze, którego jeszcze przed paru dniami nie było, do Groszowic, do szpitala" - wspomina mieszkanka Boguszyc. Po czasie sowieckie władze wojskowe wydały pozwolenie na pochowanie pomordowanych na miejscowym cmentarzu. Mężczyźni wykopali tam dół, do którego składano zwłoki (około 200 ofiar). Nad całością starała się zapanować Albina Piechatzek. Ale nie wszystkie ciała wtedy odnaleziono. Wokół ciągle toczyły się walki, które pociągały nie tylko duże straty wśród żołnierzy obydwu stron, ale także wśród cywili. Niemcy wzmocnili swoją obronę rozciągającą się od Dąbrowy Niemodlińskiej (niem. Dambrau) przez Niemodlin (niem. Falkenberg), Korfantów (niem. Friedland in Oberschlesien), Głogówek (niem. Oberglogau) aż do Krapkowic. Ściągnęli w ten rejon nowe jednostki, tworząc Grupę Korpuśną "Schlesien" (dow. gen. Rudolf Koch-Erpach)1. Ostrzał zniszczył budynek szkoły w Boguszycach i wieżę kościoła. Niemiecki pocisk artyleryjski trafił w dom rodziny Kroll w Źlinicach, zabijając nastoletniego chłopca i ciężko raniąc 35-letnią Krystynę Piechatzek. Została zawieziona do sowieckiego sztabu w domostwie Chudallów, skąd żołnierze przetransportowali ją do szpitala w Groszowicach. Straciła nogę, ale przeżyła. Jednakże straciła dwóch synów, zastrzelonych na polach przez niemieckiego lub sowieckiego żołnierza. Z powodu zaciekłych walk ludność cywilna została zmuszona przez Sowietów do ewakuacji na prawy brzeg Odry. Ci, którzy ocaleli z masakry w Boguszycach, również musieli odejść. W mrozie, śniegu i czyhającej wokół śmierci. Gdy w połowie stycznia 1945 r. Sowieci przystąpili do operacji opolskiej, niemiecka obrona szybko pękła. Front przesunął się dalej, więc mieszkańcy Boguszyc i okolicznych wsi mogli powrócić do swoich domów. Wszędzie leżały zwłoki sowieckich i niemieckich żołnierzy. Zaczynała się wiosna, więc fetor stawał się nie do zniesienia. Około 86 niemieckich żołnierzy pochowano we wspólnej mogile na cmentarzu w Boguszycach. Razem z nimi pochowano sowieckich żołnierzy (później ekshumowanych i złożonych w Chrzowicach, a ostatecznie w Kędzierzynie). Liczba ciał złożonych w masowych mogiłach sięgała setek ludzi. Natomiast w samych Boguszycach pochowano około 275 osób, ofiar kilku dni bestialskiego mordowania. Mogło ich być więcej, bo w okolicy przebywało wiele osób uciekających z prawego brzegu Odry. W marcu 1945 roku powstała ich kolejna wspólna mogiła na boguszowickim cmentarzu. Ogółem mogło zostać zamordowanych nawet około 350 osób. Kiedy dzisiaj odwiedzicie cmentarz w Boguszycach, nagrobki tych osób są w różnych miejscach, a część z nich zebrano w jedną grupę. "Dopiero z biegiem czasu do domów, z których nikt nie przeżył, zaczęli się wprowadzać pochodzący z okolicznych wsi krewni dawnych właścicieli. Ja też mieszkam teraz w domu, w którym w styczniu 1945 roku zamordowani zostali krewni mojej żony" - wspomina Alojz Olsoka z Boguszyc. Wyrzut sumienia Kiedy czytacie ten tekst, na pewno rzucają się Wam w oczy polskie nazwiska pomordowanych (pomimo niemieckiej pisowni, co normalne - w końcu był to obszar Niemiec). No tak, bo Boguszyce właściwie były polską wsią. Tak było od wieków. Dlatego tym bardziej bolesnym jest fakt, że ta miejscowość stała się miejscem, a jednocześnie symbolem bestialstwa sowieckiej armii, którego doświadczyła spora część Opolszczyzny i mieszkających tam Ślązaków. Ciągle powraca to samo pytanie - dlaczego? Dzisiaj o tragedii w Boguszycach niewiele osób pamięta. Jeszcze więcej pewnie woli o niej nie pamiętać. Można by zadać to samo pytanie - dlaczego? Kiedy skończyła się wojna, do gospodarstwa Passonowej zawitali niezwykli goście. Na jej podwórku stanął sowiecki czołg i ciężarówka. Oficer poprosił o miejsce do spania dla siebie i swoich żołnierzy. Wystraszona gospodyni zgodziła się. Przebywając w domu oficer zauważył małe dziewczynki, których rodzice zginęli podczas styczniowej masakry. Gdy dowiedział się, że stały się sierotami z powodu sowieckich żołnierzy, zdenerwował się na swoich rodaków i zaoferował, że może je zabrać do ZSRR. Passonowa, chcąc je uratować, kazała im w nocy uciekać z domu. Następnego dnia oficer dopytywał, gdzie są. Kazał ich nawet szukać. Po czasie dał swoim ludziom rozkaz do wyjazdu. Pewnie chciał dobrze. A może po prostu było mu wstyd... Boguszyce starały się wrócić do normalności. Próbowano również prawnie unormować sytuację dzieci, które straciły rodziców. Nie można było jednak mówić, że są ofiarami sowieckiej armii. Tego w urzędach nie tolerowano. "Jak tak można mówić, twoi rodzice zginęli od niemieckiej bomby, a nie przez radzieckich żołnierzy!". (Odpowiedź urzędnika w Opolu). Po czasie do Boguszyc wracali mężczyźni, którzy służyli w niemieckiej armii. Wtedy dowiadywali się, że ich rodziny nie żyją... Wieś starała się żyć z pamięcią o tym, co się stało. Żyć nowym życiem. Pierwszym prezesem wiejskiego koła "Samopomocy Chłopskiej" został wybrany Józef Kiełbasa, którego wraz z pasierbem w styczniu 1945 r. Sowieci zabrali z domu. Na szczęście uniknęli dalszej wywózki na wschód, bo pewnie by z niej nie wrócili. No i ciągle to samo pytanie - dlaczego? Dariusz Pietrucha Prezes Stowarzyszenia na Rzecz Zabytków Fortyfikacji "Pro Fortalicium". Współpracownik miesięcznika "Odkrywca", publikował m.in. w "Focus Historia".