Interia: Wisła czy Cracovia? Bogdan Rymanowski: Tylko Wisła. Wiem, że narażę się kibicom Cracovii, bo pamiętam chwile z 2005 roku po śmierci Jana Pawła II, kiedy doszło do pojednania fanów obu drużyn. Szanuję kibiców Cracovii, podoba mi się ich stadion, ale największą część mojego serca ma Wisła. Chodził pan na jej mecze? - Miałem siedem lub osiem lat, gdy ojciec zabrał mnie po raz pierwszy na stadion przy Reymonta. Zakochałem się wtedy w piłce nożnej i Wiśle Kraków. Pod koniec lat 70. to była najmocniejsza drużyna w Polsce. Zakochałem się w takich piłkarzach jak Andrzej Iwan, Kazimierz Kmiecik, Henryk Maculewicz, Antoni Szymanowski czy Stanisław Gonet. Tamten skład wymieniłbym z zamkniętymi oczami. Dlatego zdecydowanie kibicuję Wiśle i mam nadzieję, że uda jej się utrzymać w Ekstraklasie. Pochodzi pan z Nowej Huty. Co z Hutnikiem? - W tamtych czasach Hutnik i Wisła trzymali sztamę. Pamiętam, że jednego dnia potrafiłem być na meczu I-ligowej Wisły i II-ligowego Hutnika. Na Suche Stawy miałem ze cztery przystanki. Zresztą chciałem być zawodowym piłkarzem, a z powodu Hutnika spotkał mnie największy zawód, przeżyłem wielką traumę. Miałem jakieś osiem lat, gdy poszedłem z mamą zapisać się do klubu. Wracaliśmy tramwajem z płaczem, bo okazało się, że spóźniliśmy się z zapisami o kilka dni. I tak kariera piłkarza Bogdana Rymanowskiego boleśnie się zakończyła. - Tak, bo nie było wówczas zbyt wielu innych opcji. Kilka lat później rozpoczęła się za to kariera dziennikarza Bogdana Rymanowskiego. - Może i lepiej? To zawód, który jest nie tylko zawodem, ale i pasją. Z każdym dniem przynosi coś nowego, co jest fascynujące. Trochę inaczej wygląda to w pandemii, bo brakuje mi rozmów twarzą w twarz. Takie lubię najbardziej. Są trudniejsze? - Zupełnie inne. Dwie rozmowy mogę zaliczyć do tych najtrudniejszych i co ciekawe, jedną odbyłem przez telefon, a drugą twarzą w twarz. Myślę o Zbigniewie Herbercie i Czesławie Kiszczaku. Skupmy się na Kiszczaku. - Co tu dużo mówić - wyrzucił mnie z domu. Zbliżała się rocznica Okrągłego Stołu, więc wymyśliłem, że warto z nim porozmawiać. Postawił warunek, że wywiad musi mieć miejsce w jego domu, bo wcześniej nie pojawiał się w sądzie kilka razy tłumacząc się złym stanem zdrowia. Miałem plan, by tę rozmowę zacząć spokojnie. Po kilku minutach zacząłem go pytać o kontrowersyjne sprawy, bo przecież pewnie była to jedyna taka okazja. Zapytałem o śmierć księdza Suchowolca, śmierć księdza Niedzielaka. Zapytałem wprost: czy ma pan sobie coś do zarzucenia w tych sprawach? Jak zareagował? - Bardzo się zdenerwował. Powiedział: "co pan za głupoty opowiada, umówiliśmy się na tematy historyczne, a nie plotkarskie". Pokrzykiwał, że to bzdury, brednie, głupstwa, plotki. Tłumaczyłem, że są to tematy historyczne. Kiszczak nie odpuścił, a w pewnym momencie się uniósł. Powiedział: "Przerywamy rozmowę, koniec". Wstał, odpiął mikrofon, powiedział: "do widzenia". Nie zgodził się też na publikację rozmowy. Ostatecznie wyemitowaliśmy 4,5 minuty. Słynna szafa Kiszczaka stała gdzieś w salonie? - W salonie jej nie widziałem, ale kilka lat później dokumenty, które znaleziono u Kiszczaka, znajdowały się na jakimś pawlaczu. Szafa chyba od początku była mitem. Z Kiszczakiem i tak dobrze się skończyło, bo inny rozmówca chciał obić mi mordę. Obić mordę?! - Tak, ale na szczęście nie była to rozmowa twarzą w twarz, bo dzięki temu... zachowałem twarz. Ambasadorem Białorusi w Polsce był Paweł Łatuszka, późniejszy minister kultury Białorusi, a teraz wielki opozycjonista, który zdradził Łukaszenkę. To paradoks, bo to facet, który przez lata wspierał reżim, wręcz był jego piewcą, a teraz uciekał z Białorusi w popłochu. Rozmawialiśmy na łączu, na bardzo poważne tematy, bo mocno dopytywałem o reżim Łukaszenki. Po zakończeniu rozmowy, zdejmując mikrofon, Łatuszka powiedział: "gdybym miał go tutaj przy sobie, to obiłbym mu mordę". Zrobiła się z tego awantura, a jeden z posłów napisał nawet interpelację, że to skandal, by przedstawiciel obcego państwa groził polskim dziennikarzom. A dziś, gdy patrzę na tego Łatuszkę jako pierwszego opozycjonistę, to uśmiecham się pod nosem. Ciekawe, co by się stało, gdybyście faktycznie spotkali się twarzą w twarz. - Trudno powiedzieć. Może wyszedłby po prostu ze studia? A zdarzyło się to panu? - Miałem taką sytuację z Tadeuszem Cymańskim. Pamiętam okres, kiedy politycy PiS nie siadali do stołu z Januszem Palikotem. Cymański się zgodził, a pół godziny przed programem zadzwonił i poinformował, że dostał zakaz występu, właśnie ze względu na Palikota. Ubłagałem go, by przyszedł do studia, żeby powiedział o tym widzom - że nie rozmawia, bo jest tu Palikot. Przyszedł i zamiast chwili był 6 czy 7 minut. Uratowałem program. Często "negocjuje się" przed programem? - W pewnym sensie. Brakuje mi w pandemii offu. Wcześniej politycy przychodzili do studia i mogłem ich wyczuć, wybadać, żeby nie była to rozmowa z pustym przebiegiem. To są takie momenty, kiedy dowiaduję się najwięcej. Bywa, że politycy się na pana obrażają? - To się zdarza. Politycy i dziennikarze miewają "ciche dni". W jakimś sensie od siebie zależymy - dziennikarze muszą mieć rozmówców, a politycy muszą się gdzieś promować. Poniekąd jest to transakcja wiązana. Jeden z byłych prezydentów obraził się na mnie i przez 12 lat nie udzielił mi wywiadu. Po tamtej rozmowie powiedział mojemu szefowi, że gdyby wiedział, że coś takiego go spotka, to w życiu by się na to nie zgodził. Inny przypadek to obecny minister, który nie odzywał się do mnie przez sześć lat, a całkiem niedawno udało nam się porozmawiać. Chodzi pan z politykami na piwo? - Mam żelazną zasadę, że z politykami nie piję. Jeśli się spotykamy, to przy kawie. Powinniśmy utrzymywać zdrowy dystans. Skrócenie dystansu czasami się opłaca, ale bywa, że jest to broń obosieczna. Działa mechanizm, że jeśli znasz kogoś bliżej, to nie chcesz mu za bardzo dowalić. Ale czasem możesz też powiedzieć więcej, zapytać mocniej, bo wiesz, że ten gość się nie obrazi. Różnie bywa. Nie zapraszam polityków na urodziny i imieniny, co nie oznacza, że nie przyjmuję od nich życzeń. Prezydent Andrzej Duda często udziela panu wywiadów. To przypadek? - Być może przypadek, a być może nie. Co to znaczy? - W 2013 roku byłem pierwszym, który zaczął zapraszać Dudę do studia. Był nikomu nieznanym człowiekiem. Sprawdził się. Dziennikarze mają moc i w zależności od tego, kogo zapraszasz, ta osoba staje się publiczna i popularna. Prezydent też jest z Krakowa. To w rozmowie z panem powiedział, że "pochodzi z krakowskiej inteligencji, a Krakówek z całą pewnością na niego nie głosuje". - To było zaskakujące, bo powiedzenie czegoś takiego w kampanii wyborczej jest bardzo ryzykowne. Część mieszkańców Krakowa, która nie uważa się za elity, mogła poczuć się obrażona. A szczerze? Nie przywiązywałem zbytniej wagi do tych słów w trakcie wywiadu. Zresztą często niesie się jakaś błahostka, a nie poważne kwestie. Najlepsze rozmowy wychodzą wtedy, kiedy żywo reaguje się na słowa gościa. Tylko trzeba go słuchać. - I to jest najtrudniejsze. Do dziś pamiętam mój pierwszy program, do którego nie chcę wracać, choć trzymam nagranie na VHS. Byłem jak nieociosane drewno. Co to było? - Przygotowałem sobie 20 pytań, miałem dwóch rozmówców i odczytywałem te pytania z kartki. Jakiś dramat. A gdzie kontakt wzrokowy? A gdzie reakcja na to, co powiedział rozmówca? Uczę się tego od lat. Kto byłby dziś dla pana dużym wyzwaniem, takim jak Herbert czy Kiszczak? - Jestem pewny, że niezwykle ciekawa byłaby rozmowa z Lwem Rywinem. Po 20 latach, po aferze, która przeorała polską rzeczywistość, jego spojrzenie bardzo by się przydało. Co się dzieje z aktorami tej sprawy? Leszek Miller został eurodeputowanym i wciąż jest na topie, Aleksandra Jakubowska przeszła metamorfozę i stała się konserwatywną publicystką, a Adam Michnik wciąż jest redaktorem naczelnym Gazety Wyborczej. Splata się tu kilka historii, a Lew Rywin odsiedział część kary i zupełnie zniknął, został zmarginalizowany. Ciekaw jestem, co dziś powiedziałby na temat bohaterów tamtych dni. Ostatnio środowisko dziennikarskie było poruszone po skazaniu Michała Majewskiego, dziennikarza "Wprost", który w 2014 roku bronił źródeł w tzw. aferze podsłuchowej. - To wyrok głęboko niesprawiedliwy, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Głęboko dotyka tego, co jest najważniejsze w naszej profesji - dociekliwości, rzetelności, dążenia do ujawniania tego, co inni uważają, że powinno być zakryte. Kompletnie nie rozumiem tego wyroku. Nie chcę postponować sędziego, ale dla mnie to wyrok, z którym się wewnętrznie nie zgadzam. Wyrok dla Majewskiego coś zmieni w tym zawodzie? - Mam nadzieję, że nie. Postawa Majewskiego daje na to nadzieję. Dziennikarz musi się kierować w życiu odwagą. Jak nie ma odwagi, to nie ma dziennikarza. Mam nadzieję, że ten wyrok nie zamknie ust dziennikarzom. Rozmawiał Łukasz Szpyrka Bogdan Rymanowski na co dzień prowadzi "Wydarzenia" i program "Gość Wydarzeń" w Polsacie. W tym roku został nominowany do "Telekamery" w kategorii "prezenter informacji". Głosować można pod tym adresem.