By pieniądze KPO trafiły do Polski, PiS musi spełnić warunki wynegocjowane z Brukselą dotyczące zmian w sądownictwie. By te zmiany wprowadzić, uwzględniając blokadę ze strony części rządzącej ekipy, potrzebne jest wsparcie opozycji. W ten sposób zaangażowani są wszyscy. Kasa ważniejsza niż sądy Z perspektywy rządu PiS to, w jakim stanie dowiezie polską gospodarkę do wyborów w 2023 roku i później, jest kwestią bytu. Warto przy tym pamiętać o paru sprawach, o których część aparatu rządzącej formacji często zapomina. Podstawą społecznego mandatu tej partii była obietnica zmian i sukcesów ekonomicznych, a realizacja obietnic społecznych, a nie ideologicznych sprawiły, że mandat ten przedłużono w 2019 roku. Mam więcej niż dużo zastrzeżeń do funkcjonowania Unii Europejskiej i zapewne ma je większość Polaków. Ale także większość z nich, włącznie ze mną i ze zdecydowaną większością wyborców partii Jarosława Kaczyńskiego, chce, by Polska budowała przyszłość w oparciu o ten związek. Poparcie dla Mateusza Morawieckiego oscyluje dziś mniej więcej w górnych granicach możliwych do osiągnięcia przez PiS w wyborach. Zejście z tej pragmatycznej ścieżki oznacza budowę silniejszego lub słabszego obozu opozycyjnego. I prawdopodobnie - opozycyjnego na lata, co oczywiście części działaczy nie przeszkadza - byleby fotel sejmowy był. Do tego dochodzi kwestia kamieni milowych, czyli samego przedmiotu obecnego boju z Brukselą, nawet uwzględniając, że w dużym stopniu jest on dziś pretekstem. Reforma sądownictwa z perspektywy obywatela zawiodła. Niuanse sporu są niezrozumiałe, a sądownictwo jest upolitycznione bardziej niż było, zaś sądy działają wolniej i gorzej niż działały. Polacy boja się dziś kryzysu ekonomicznego, a nie źle działającego sądownictwa, bo ten pierwszy dotyka ich częściej, bezwzględniej i w sposób bardziej nieuchronny. Niemcy też oberwą Z perspektywy Brukseli dalsze wykańczanie piątej gospodarki unijnej też nie wygląda najlepiej. Nawet jeśli w medialnym mainstreamie na razie udaje się utrzymać narrację o dzikim kraju nierespektującym "wartości unijnych", to długo tak się nie da. Działalność Komisji Europejskiej, polityczność orzeczeń TSUE, ewidentna realizacja niemieckiej agendy przez brukselską centralę, w końcu kłopoty korupcyjne zaczną rodzić coraz więcej pytań i coraz więcej wyborczych odpowiedzi. Takich do jakich niedawno doszło we Włoszech, a za kilka lat może dojść we Francji. Wyborcy mogą zacząć pytać, dlaczego jednym w Europie wolno więcej, a innym mniej. Kto wie, czy sposób traktowania Polski za sprawą nieakceptowania ekipy w niej rządzącej, w przyszłości może być koronnym argumentem tych, którzy będą Unię chcieli zmieniać. Ale i rozliczać tych, którzy w niej dziś rządzą. Do tego dochodzi oczywisty argument ekonomiczny. Głodzenie Polski aż do czasu, gdy zmieni się tu ekipa polityczna na bardziej dyspozycyjną, odbijać się będzie na rynku niemieckim i innych rynkach zachodnich. Jesteśmy na tyle duzi, że śmiało swoimi problemami (podobnie jak i wzrostem) możemy częściowo obdzielić zachodnich partnerów. Polska jest piątym partnerem handlowym Niemiec i jednym z największych unijnych odbiorców niemieckich inwestycji. Dochodzi rzecz nie bez znaczenia - wymiana społeczna. Uderzenie w polskie społeczeństwo, a tym faktycznie jest wstrzymywanie funduszy, uderza w jakąś część Niemców. W mieszane rodziny, osoby pracujące w Polsce, z podwójnym obywatelstwem. Zwrot w narracji Nie sądzę, by przeprowadzana właśnie ofensywa i nowe, optymistyczne komunikaty płynące z Brukseli nie były połączone z jakimś tamtejszym naciskiem na naszą opozycję, szczególnie Platformę Obywatelską. Prowadząc do porozumienia z Komisją Europejską i zapowiadając realizację nieszczęsnych kamieni milowych, rząd znowu przerzuca piłeczkę na połowę boiska należącą do Donalda Tuska. Początkowo wydawało się, że wina za ewentualny brak pocovidowych funduszy spadnie na PO - w związku z blokowaniem przez nią tego projektu w czasie epidemii. Potem jednak zaczęła zwyciężać narracja mówiąca, że rząd PiS nie jest w stanie uzyskać pieniędzy, które Donaldowi Tuskowi z miejsca by przyznano. Tyle że teraz, blokując porozumienie Polski z Brukselą, to PO okaże się znowu cynicznym hamulcowym. Tu już trudno będzie operować "troską o praworządność" i tym podobnymi sloganami. Oczywiście, najtwardszy elektorat przyjmie wszystko, także linię polegającą na zasadzie "im gorzej dla Polski za PiS, tym lepiej dla nas". Ale "silnymi razem" nie wygrywa się wyborów. Tym bardziej dotyczy to innych partii opozycyjnych, za wyjątkiem Konfederacji, której część śmiało może pozwalać sobie na eurosceptycyzm. Wydaje się, że z perspektywy opozycji skuteczniejsze byłoby wsparcie KPO tym razem, a później przypisywanie sobie sukcesu. Pozostaje jeszcze "wewnętrzna" opozycja. Czyli przede wszystkim Solidarna Polska i część PiS traktująca Mateusza Morawieckiego jako konkurenta. Tylko jakie ta postawa ma wsparcie społeczne? Czy dalsze trwanie przy "twardej linii", nie oddawaniu "ani piędzi", nie jest akcesem do świata zamieszkałego przez Korwina i Brauna? W dodatku akcesem niepewnym, bo przecież to świat już zamieszkały? Ciąg dalszy nastąpi? Oczywiście samo dogadanie się z Unią na tym etapie sprawy nie skończy zgodnie z clausevitzowską zasadą, że pokój to przerwa między wojnami. Zaczną się dyskusje i targi na temat przekazywania i dystrybucji środków. Ewentualny sukces zacznie być podważany przez krytyków, a i propaganda sukcesu na długo nie zadziała, jeśli pieniądze z KPO faktycznie szybko nie zaczną napędzać gospodarki. Ale to na przyszłość. By do tego doszło, musi zostać osiągnięte porozumienie. A dziś ci, którzy będą stawać na jego drodze, świadomie lub nie, ale będą po prostu działać na szkodę Polski i Polaków. I to argument koronny, w którym można by wszystkie te rozważania zamknąć.