Najciekawsze było to, że z tej debaty naprawdę nie sposób było wywnioskować, co różni obie partie. Obie miały - w gruncie rzeczy - nie tylko podobne cele, ale i podobne recepty na ich spełnienie. No, może tylko PiS chce rozdawać trochę więcej, a Platforma trochę mniej. I to tyle. Takie "debatowanie" jak to wczorajsze ma naprawdę niewiele sensu. Jeśli warunkiem zorganizowania debaty ma być sprowadzenie dziennikarzy do roli osób witających się, podrzucających kolejne tematy i żegnających się - to może lepszą formułą byłaby debata wyłącznie bezpośrednia, pojedynek, w którym obie strony mają precyzyjnie wyznaczony czas na riposty. Może taka "wolna amerykanka", w której prowadzący tylko pilnowałby reguł czasowych, byłaby bardziej twórcza, a na pewno bardziej interaktywna niż to, co obserwowaliśmy wczoraj wieczorem. Najważniejsze dla obu stron debaty wyzwanie - nie przegrać, a na pewno nie przegrać znacząco, zostało wypełnione. Ani Ewy Kopacz, ani Beaty Szydło nie trzeba było wynosić ze studia. Nie było takiego momentu, w którym jedna z pań zostałaby znokautowana. A która była lepsza? Na początku miałem wrażenie, że Kopacz - bo jakoś lepiej "weszła" w debatę, zwracała się do rywalki, a nie tylko do kamery, miała w sobie więcej naturalności i swobody, ale im dalej w debatę, tym Szydło bardziej punktowała. Jej teksty: "gdybym była niepoważnym kandydatem, to by pani ze mną nie debatowała" i wystąpienie końcowe zostały zapamiętane. Kopacz wrzucała wątki, które zawisały w próżni - nie dowiedziałem się ani co takiego strasznego było w konstytucji, która zniknęła z internetu, ani przeciwko jakim to "prawom kobiet" głosowała Szydło, ani dlaczego - jeśli Kopacz uważa ją za kandydatkę "nieważną", to jednak z nią debatuje. Premier też źle zakończyła - błaganie o głosy było może i dowodem pokory i skromności, ale zabrzmiało dość rozpaczliwie. Teraz obie partie - jak zawsze - przekonują, że ich kandydatka wygrała. Więcej optymizmu słyszę jednak w głosach polityków PiS. Ci z PO zdają się być coraz bardziej pogodzeni z porażką, stąd i coraz mniej mają siły do robienia dobrej miny. Widać to było zresztą wczoraj po debacie. Na pewno sztab PiS lepiej "wygrał" wyjście z niej. Wiec przed TVP miał dać wrażenie siły i energii. Szybki krok, młode otoczenie, palce ze znakiem V.... Pewnie wyglądało to dobrze, choć na mnie widok pracowników PiS i kandydatów na posłów, którzy idąc telewizyjnym korytarzem wykrzykują "Beata, Beata..." robił wrażenie sztucznego kreowania i podkręcania emocji. Ale fani PiS byli - jak widziałem w mediach społecznościowych - zachwyceni. Jeszcze dziś PiS pokaże kolejny spot, który trafi do telewizji. Spot jest całkiem fajny - dowcipny, dobrze zmontowany, dynamiczny. I pozytywny, co jest ostatnio rzadkością. Obie partie w ostatnich dniach skupiały się raczej na kreowaniu czarnego wizerunku rywali niż autopromocji, co dawało dość przygnębiające wrażenie. A na koniec trochę statystyki. W tych wyborach o jedno miejsce w Sejmie walczy 17 kandydatów. Najostrzejsza - przynajmniej statystycznie - batalia rozgrywa się na Podlasiu. Tam o 14 sejmowych foteli zabiega aż 300 osób - co daje imponującą liczbę ponad 21 kandydatów przypadających na jeden mandat. Na drugim biegunie mamy dwa okręgi - małopolski - ten, w którym startuje Beata Szydło, i jeden z dwóch zachodniopomorskich. Tam o każdym z foteli marzy niespełna 15 osób. Tegoroczna walka o poselską legitymacje jest odrobinę bardziej zacięta niż ta przed 4 laty - wtedy mieliśmy o ponad 800 kandydatów mniej - do Sejmu. Bo walka o Senat wówczas była bardziej zaciekła - w tym roku są takie okręgi, w których mamy zaledwie dwóch chętnych do zasiadania w izbie zadumy i refleksji.