- W polityce gospodarczej pomija się, że różne rozkłady działalności gospodarczej mogą mieć różne skutki dla regionu i kraju - mówił na konferencji Forum Obywatelskiego Rozwoju prezes fundacji Leszek Balcerowicz. - Partie polityczne angażują się w hasło deglomeracji. To na razie tylko hasło, nie ma za nim żadnych treści - dodał. O co chodzi w polityce deglomeracji, która była prowadzona w różnych okresach, w wielu różnych krajach? Chodzi do doprowadzenie do sytuacji, w której "siły wytwórcze", czyli przemysł, usługi, a także miejsca pracy są na terenie kraju rozmieszczone równomiernie. A ponieważ tak zwykle nie jest, niektóre regiony są zapóźnione w rozwoju, władze mogą chcieć to wyrównać, stosując różne instrumenty - subwencje, dotacje, a nawet presję na lokalizację inwestycji tam, gdzie uważają za potrzebne, na przykład przez państwowe spółki. Tak w czasach PRL było np. z lokalizacją Huty Katowice. Cel jest szczytny, bo dzięki temu ma dojść do poprawy poziomu życia w regionach zacofanych. A jednak to się nigdy nie udawało, nie udaje i nie uda. A może sporo kosztować - twierdzą zgodnie Leszek Balcerowicz, Grzegorz Gorzelak, profesor ekonomii na Uniwersytecie Warszawskim oraz Rafał Trzeciakowski, ekonomista FOR. Dlaczego? Powodów jest wiele. - Obecna władza wróciła do zasady deglomeracji. (...) Deglomeracja od góry zarządzana absolutnie się nie sprawdza w gospodarce rynkowej - powiedział na konferencji FOR Grzegorz Gorzelak. Trend, którego doświadcza teraz cały świat to koncentracja. "Sił wytwórczych", miejsc pracy i ludności w wielkich metropoliach. Rosną one w szybkim tempie na całym świecie, bo gromadzą nie tylko kapitał i pracę, ale także najbardziej obecnie poszukiwany kapitał wiedzy, z którego inni także chcą korzystać. Metropolie wymieniają się pomiędzy sobą tym kapitałem - dlatego wielkie miasta zaczynają tworzyć globalną sieć powiązań. Według jednego z prestiżowych rankingów, Warszawa w sieci metropolii znalazła się na bardzo wysokim 18 miejscu. Ale to ma znaczenie nie tylko znacznie dla samej metropolii - one "ciągną" za sobą rozwój całego kraju. Zobaczymy w jaki sposób. - Metropolie rządzą światem. Nie można sobie wyobrazić rozwoju kraju bez rozwoju największych miast. W krajach postsocjalistycznych tylko w dużych miastach mogły się rozwijać usługi wiedzy na gruncie wycofanych zakładów przemysłowych. Tak było w Warszawie - mówił Grzegorz Gorzelak. Koncentracja postępuje na świecie i to nie tylko w "tradycyjnych" metropoliach, ale także w regionach, które na przykład dzięki wieloletniej kumulacji kapitału wiedzy zdobyły sobie pozycję światowych centrów. Tak jest w przypadku Doliny Krzemowej w Kalifornii. To świadczy o tym, że nawet świadczeniu usług internetowych, co teoretycznie możliwe jest z dowolnego miejsca na świecie, następowała bardzo silna koncentracja, której przełamać nie są w stanie inne ośrodki, które pretendują do miana globalnych centrów. - Na lokalizacjach w dużych metropoliach korzystają głównie firmy z sektora nowoczesnych usług. Dolina Krzemowa ich przyciąga, bo nie chodzi tylko o pracę, ale osobiste spotkania, rozmowy pracowników, pracujących w rożnych firmach. Jest to kluczowe dla rozwoju - powiedział Rafał Trzeciakowski. Czy to znaczy, że wszyscy ludzie za jakiś czas będą mieszkać w wielkich metropoliach? Wszyscy Amerykanie kupią sobie domy w Palo Alto, a wszyscy Polacy będą koczować pod mostami w Warszawie? Otóż nie. Z badań wynika, że Warszawa nie jest wcale - jak na polska skalę - rozrośniętym monstrum wysysającym ludzi z całej reszty kraju. Dysproporcje pomiędzy odsetkiem ludności zamieszkującym stolicę i resztą kraju są znacznie większe choćby na Węgrzech czy w Austrii. W dodatku Polska jest słabo zurbanizowana. Zaledwie 56 proc. populacji mieszka w miastach. Do tego Warszawa rośnie w bardzo umiarkowanym tempie w porównaniu do światowych metropolii. W latach 2000-2014 ludność Warszawy wzrosła zaledwie o 6 proc., gdy Amsterdamu - o 14 proc., Monachium - o 15 proc., Londynu - o 23 proc., a Dublina o ponad jedną trzecią. Depopulacja, czyli zmniejszanie się ludności małych i średnich polskich miast jest raczej wynikiem emigracji za granicę i starzenia się społeczeństwa, niż "wysysaniem" ich przez polskie metropolie. - Najszybciej rosły metropolie w krajach, do których w tym czasie emigrowali młodzi Polacy. Warszawa nie wysysa populacji. Jeśli małe i średnie miasta się wyludniły, to niekoniecznie na korzyść Warszawy, ale Amsterdamu, Londynu czy Dublina. Jeśli rozwój Warszawy będziemy hamować, to może się źle skończyć dla pozycji Polski - powiedział Rafał Trzeciakowski. Koncentracja, to jeden ogólnoświatowy trend. Towarzyszy mu - choć z opóźnieniem drugi - dyfuzja. Co to takiego? Dyfuzja oznacza rozpraszanie. To, jak rozrastają się duże miasta w Polsce widać gołym okiem. Jeszcze kilka lat temu wokół nich rosły rozrzucone pomiędzy polami osiedla. Dziś już są tam drogi i infrastruktura publiczna. Za mieszkańcami migrującymi do gmin otaczających wielkie miasta idą usługi, a swoje siedziby sytuują w nich spore korporacje. To naturalny proces. Wraz z nim powstają miejsca pracy i rośnie zamożność. Z badań Grzegorza Gorzelaka i Macieja Smętkowskiego z UW wynika, że proces rozproszenia jeszcze kilkanaście lat temu miał zasięg ok. 30 km od wielkich miast w Polsce. Dziś sięga 70, a nawet 100 km. Jeśli tak dalej pójdzie, w naturalny sposób w najbliższych latach dotrze do Radomia. Przyspieszanie go jest jednak nieefektywne - Polska Grupa Zbrojeniowa miała mieć siedzibę w Radomiu, ale ma ją i tak w praktyce w Warszawie i w stolicy załatwia wszystkie ważne sprawy. To, że proces dyfuzji rozszerza się potwierdza fakt, że najszybciej rosną dochody gmin w "wianuszkach" okalających duże miasta i w Polsce Wschodniej. - Różnice regionalne w Polsce rosły od kryzysu finansowego, od kilku lat jednak zaczynają maleć. Możemy zaryzykować tezę, że mamy pewne przejawy konwergencji przestrzennej - powiedział Grzegorz Gorzelak. Jakie są powody różnic regionalnych? Często wynikają z bardzo odległej historii. Historycy sztuki mówią, że idący z Zachodu styl romański w sztuce zatrzymał się na linii Wisły. Była ona jak na tamte czasy solidna barierą dla rozprzestrzeniania się cywilizacji. Powodów zapóźnienia jedynych regionów, a szybszego rozwoju innych można więc szukać nawet w mrokach odległej historii. W Polsce, między innymi przez premiera Mateusza Morawieckiego, przywoływane są Niemcy, jako kraj, w którym rozwój jest znacznie lepiej "rozproszony" niż u nas. Tylko, że Niemcy aż do końca XIX wieku składały się z suwerennych państw, które osobno kształtowały swój rozwój, swoje podziały na centrum i peryferia. Zjednoczenie przez Prusy w 1871 roku i dwie wojny nie pozrywały tworzonych przez wieki struktur i związków wewnętrznych. W Polsce rozbicie dzielnicowe skończyło się w XIV wieku. Ale mimo "rozproszenia" - jak podaje Rafał Trzeciakowski - w Niemczech w dużych obszarach metropolitalnych mieszka 30 proc. ludności, gdy w Polsce 15 proc. W mniejszych metropoliach żyje 19 proc. Niemców i 8 proc. Polaków. Natomiast w małych miastach odpowiednio 2 proc. Niemców i aż 14 proc. Polaków. - Nie ma jednoznacznych odpowiedzi ani recept jak wspomagać rozwój. Rozwój musi być endogenny - mówił Grzegorz Gorzelak. Historyczne przykłady pokazują, że odgórna, "nakazowa" deglomeracja nie przynosiła zakładanych efektów, najczęściej kończyła się niepowodzeniem, i to kosztownym. W latach 50. we Włoszech panowała koncepcja budowy "katedr na pustyni", czyli przemysłu na odleglej prowincji. Skutki tego ponosi do dziś włoska gospodarka. - Dla przemysłu wysoko technologicznie zaawansowanego potrzebne są kadry, wiedza, usługi - mówi Grzegorz Gorzelak. I dodaje, że jedynym prawdopodobnie w historii Polski, korzystnym i udanym przykładem deglomeracji była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego w 20-leciu międzywojennym. Nie dlatego jednak, że władze Polski chciały rozwiązać problem regionu położonego w widach Sanu i Wisły, ale dlatego, że znalazły region, który był odpowiedni do rozwiązywania problemów kraju. Rafał Trzeciakowski podaje przykład Szwecji, gdzie dwa urzędy centralne przenoszono ze stolicy do mniejszych miast. Tamtejsza NIK oceniła, że koszty były olbrzymie - przeniesienie jednego miejsca pracy kosztowało 1,1 mln szwedzkich koron, a na przeprowadzkę zdecydował się zaledwie 1 proc. urzędników. Wymiana kadr spowodowała kilkuletnie zakłócenia pracy. A w dodatku i tak urzędnicy wciąż podróżowali do Sztokholmu. Na koszt podatników. Ekonomiści przestrzegają przed podobnymi pomysłami w Polsce. Czy to wszystko znaczy, że na procesy koncentracji gospodarki i ludności w wielkich miastach nie ma rady? Czy regiony słabo rozwinięte muszą takie na zawsze pozostać? Grzegorz Gorzelak uważa, że najbardziej skuteczne są w słabo rozwiniętych regionach inwestycje w fundamenty przyszłej konkurencyjności, a więc w kapitał ludzki i edukację. - Szansa dla Polski Wschodniej to każde dziecko w przedszkolu. Korzyści z inwestowania w edukację na obszarach słabo rozwiniętych są potwierdzone - mówi Grzegorz Gorzelak. Dodaje też, że dla wyrównywania szans w tych regionach, gdzie nie dociera proces dyfuzji, można rozważyć wprowadzenie "przestrzennego minimum socjalnego". Oznaczałoby to subsydiowanie usług zarówno komercyjnych (transport, handel), jak publicznych (biblioteki, edukacja, kultura) na tych terenach, gdzie są one zupełnie niedostępne. Ale w Polsce dotyczy to raczej obszarów wiejskich, a nie małych i średnich miast. Jacek Ramotowski