Hans Freiherr von Rosen, autor książki "Die Verschleppung der Deutschen aus Posen und Pommerellen in September 1939" pisze, że wśród internowanych były zarówno dzieci, starcy, kobiety, matki z niemowlętami, ciężarne, jak i inwalidzi bez nóg. Także duchowni. W relacjach uczestników marszów można wyczytać, że traktowano ich nieludzko: odmawiano im wody, zmuszano do marszów po 50-60 km bez wytchnienia - dzień i noc. Wielu ludzi nie mając siły, padało z wycieńczenia i mdlało, zwłaszcza ludzie starsi i kobiety. Autor twierdzi wprost: internowanych zabijała polska policja i polscy żołnierze, którzy "odreagowywali w ten sposób swoje zrozumiałe rozczarowanie nieoczekiwanym przebiegiem wojny". Podczas marszu niemieccy cywile narażeni na ataki Luftwaffe, chaos panujący w kraju, brak żywności i agresję Polaków, rzeczywiście ginęli. Polscy strażnicy eskortujący Niemców, traktowali ich brutalnie, a ludność polska dopuszczała się na nich aktów agresji. Ktoś powie, że sytuacja taka nie powinna dziwić, trwała brutalna wojna, kraj rozpadał się, panował chaos i bezprawie. Ale czy to tłumaczy nieludzkie zachowanie? Niemcy nazywali marsze "marszami śmierci". Dziś niektórzy polscy historycy nie negują, że we wrześniu 1939 r. internowani Niemcy zginęli "w niewyjaśnionych okolicznościach"... (D. Matelski, "Mniejszość niemiecka w Wielkopolsce 1991-1939"). W polskiej historiografii ciągle jednak żywe jest przekonanie, że internowani ginęli przede wszystkim - jak polscy uciekinierzy - na drogach, pod bombami Luftwaffe. Polskie władze nie zakładały likwidacji fizycznej mniejszości niemieckiej. Takich planów nie było. Śmierć Niemców pędzonych w "marszach śmierci" była Hitlerowi na rękę. Mogła posłużyć jako usprawiedliwienie dla przeprowadzenia w Polsce czystek etnicznych zaplanowanych na przyszłość. Świat musiał uwierzyć, że to Polacy pierwsi mordowali Niemców, a ci tylko odpowiadali na zbrodnie. Na podstawie: J. Bohler, "Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce“, Znak, Kraków 2011; H. F. von Rosen "Die Verschleppung der Deutschen aus Posen und Pommerellen in September 1939". Lada dzień minie 50 lat od wysłania listu biskupów polskich przebywających w Rzymie na ostatniej sesji II Soboru Watykańskiego do biskupów niemieckich. Pół wieku temu polscy hierarchowie, m.in. ksiądz kardynał Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła, nie tylko przebaczali Niemcom, ale także prosili o przebaczenie. Wówczas, 20 lat od zakończenia II wojny światowej, polska opinia publiczna w swej większości nie była przygotowana na przebaczanie, nawet w sensie religijnym, i nie poczuwała się do niczego, o co można byłoby Niemców prosić o przebaczenie. Do tego, część z nas, nie poczuwa się jeszcze dzisiaj... Wielkopolskie Oborniki z końcem lata 1939 r. wróciły do nazwy z czasów zaborów. Zmiana nie była wielka. Z nazwy zniknęła tylko ostatnia samogłoska. Na zachowanych fotografiach widać Rynek w miasteczku Obornik. Na ustawionych wokół Markplatzu masztach powiewają czerwone flagi z czarną swastyką w białym kole. Takie same hitlerowskie flagi przykrywają stojące na Rynku trumny. Na zdjęciu zamieszczonym w "Ostdeutscher Beobachter" z 15.07.1940 r., można je policzyć. Jest ich dokładnie 110. W wydanej w 1990 r. pod red. prof. Czesława Łuczaka książce "Dzieje Obornik" czytamy o zorganizowanej w tym miasteczku w niedzielę 14 lipca 1940 r. wielkiej manifestacji antypolskiej: "Na Rynku złożono 110 trumien nakrytych flagami hitlerowskimi. Trumny te miały symbolizować volksdeutschów, którzy w czasie deportowania z Obornik 3 września 1939 roku zostali rzekomo zamordowani przez Polaków". Pomińmy na razie słowo "rzekomo" i zastanówmy się nad tym, czy widoczne na wspomnianych zdjęciach trumny były puste. Jeśli - jak twierdziły władze Rzeczypospolitej na wychodźstwie, później władze Polski Ludowej, a obecnie twierdzi wielu polityków i historyków - Polacy na początku wojny nie dokonywali aktów agresji na swych współobywatelach, czyli Niemcach mieszkających w międzywojennej Polsce, to trumny musiały być puste, a zorganizowana na Rynku w Obornikach manifestacja, była antypolską demonstracją propagandową. Sięgnijmy jeszcze raz po "Dzieje Obornik", które mają tę wadę, że zostały napisane w końcówce PRL ze wszystkimi tego konsekwencjami, głównie cenzuralnymi, chociaż książka ta ukazała się już bez numeru cenzora. "Po wybuchu wojny - czytamy - władze powiatu obornickiego internowały najbardziej agresywnych Niemców, by zabezpieczyć się przed ewentualnym sabotażem, dywersją czy nawet zbrojnymi z ich strony wystąpieniami. Internowanych deportowano do Wrześni, a następnie transportowano w głąb kraju. Eskortę internowanych stanowił oddział Przysposobienia Wojskowego z Obornik. W czasie podróży część internowanych zginęła w wyniku bombardowań niemieckiego lotnictwa oraz z innych nieznanych przyczyn". Inne nieznane przyczyny... a więc jednak trumny nie były puste. Potwierdza to także inne zdjęcie zamieszczone na pierwszej kolumnie "Ostdeutscher Beobachter" z 15.07.1940 roku. To fotografia z uroczystego pogrzebu na cmentarzu w miejscowości Goslin (to podpoznańska Murowana Goślina), gdzie w masowej mogile leży około 20 trumien nakrytych hitlerowskimi flagami, a delegacja władz Kraju Warty składa wieniec. W "Dziejach Obornik" czytamy również, że w manifestacji wziął udział namiestnik Rzeszy i gauleiter NSDAP Arthur Greiser, chociaż "Ostdeutscher Beobachter" nie wymienia go wśród gości "wzruszającej ceremonii pogrzebowej ofiar obornickiego marszu". W jego imieniu kondolencje rodzinom ofiar złożył szef samorządu Kraju Warty, Gauhauptmann Robert Schulz. Okolicznościowe przemówienie wygłosił landrat (starosta) obornicki i jednocześnie miejscowy kreisleiter NSDAP, dr Schnitzer. Przypomniał on wydarzenia roku 1918, kiedy to - jak mówił - Polacy terrorem zmusili mieszkańców tych niemieckich ziem do ich opuszczenia. A tych, którzy zdecydowali się tu pozostać, pod polskim panowaniem czekała gehenna. Szczyt terroru przypadł na lato 1939 roku. "Niestety - powiedział Schnitzer, zwracając się do zabitych - nie dane wam było doczekać wyzwolenia. Dzisiaj jesteśmy pogrążeni w wielkiej żałobie. Nasi umiłowani zmarli, nie zapomnimy was. Przeżyliście tu ponad 20 ciężkich lat i za to wam dziękujemy". Przy dźwiękach werbli kreisleiter odczytał nazwiska 133 ofiar obornickiego marszu. Rozległa się salwa honorowa, a trzykrotnym okrzykiem "Sieg Heil" pozdrowiono Führera... Wyprawa pastora Wilhelma Brauera Prawie półtora miesiąca przed manifestacją na obornickim Rynku śladem internowanych we wrześniu 1939 r. mieszkańców tego miasta i okolic pojechał pastor Wilhelm Brauer, od 1933 r. zwierzchnik parafii ewangelickiej w Obornikach. Brauer był nie tylko duchownym cieszącym się autorytetem i szacunkiem parafian, ale także historykiem-amatorem interesującym się dziejami Obornik i losami jego mieszkańców, przede wszystkim pochodzenia niemieckiego. Plon swych wieloletnich ustaleń zawarł w książce "Oborniki, królewskie miasto nad Wartą". Wyjazd Brauera do wschodnich powiatów Kraju Warty i na pogranicze Generalnego Gubernatorstwa aż do Warszawy, zyskał aprobatę administracji Arthura Greisera. Wyposażono go w stosowne dokumenty upoważniające do przekroczenia granicy Rzeszy, samochód, oraz dodano do pomocy i eskorty kilka osób, w tym żołnierzy Wehrmachtu. Hitlerowskie władze Warthegau nie mogły lepiej trafić. Polskie zbrodnie na obornickich Niemcach na początku czerwca 1940 r. pojechał dokumentować nie jakiś "nawiedzony" propagandzista Goebbelsa, ale człowiek będący poza wszelkimi podejrzeniami, jeśli chodzi o uczciwość i prawość. Autorytet pastora gwarantował bowiem, że nikt nie będzie kwestionował dokonanych przez niego ustaleń. Wprawdzie po wojnie sam przyznał, że na początku rządów Hitlera był umiarkowanym zwolennikiem narodowego socjalizmu, ale szybko się z niego wyleczył. Posiłkując się informacjami uczestników pierwszego marszu internowanych, którzy go przeżyli, Brauer natrafił na liczne mogiły. Pod warstwą ziemi leżeli ludzie, których pastor dobrze znał. Byli wszak jego parafianami... Jednocześnie fotografował nie tylko tragiczne ślady po marszu, ale także okolice, przez które w czerwcu 1940 r. przejeżdżał. Dzięki niemu powstało wiele kolorowych zdjęć Kutna, Sochaczewa i innych miejscowości. Także Warszawy, gdzie wysłannicy z Obornik zakończyli swoją służbową podróż. Jego syn, również pastor, Helmut Brauer z Lubeki, te unikatowe fotografie na początku XXI w., podczas kilku wizyt w Polsce, przekazał władzom zainteresowanych miast. Z tej okazji w bibliotekach i domach kultury odbyły się spotkania mieszkańców z gościem z Niemiec, a w Kutnie we wrześniu 2014 r. w miejscowym Muzeum Regionalnym zorganizowano wystawę "Wojenne fotografie pastora Wilhelma Brauera". Wśród poruszonych przez jego syna tematów, nie mogło zabraknąć marszu obornickiego. Wtedy to ludzie urodzeni po 1945 r. po raz pierwszy dowiedzieli się, że we wrześniu 1939 r. byliśmy nie tylko ofiarami Niemców... Do Berezy Kartuskiej Leżące nad Wartą i ujściem doń Wełny Oborniki, w przedwojennych planach dowództwa polskiego nie odgrywały jakiejś ważnej roli. Także przebiegająca przez miasteczko linia kolejowa z Poznania w kierunku Rogoźna i Chodzieży miała lokalne znaczenie, podobnie jak kończąca się na dworcu w Obornikach jednotorowa linia z Wronek przez Obrzycko. Strategiczne znaczenie miały jednak obornickie mosty przez Wartę i Wełnę. Ich zniszczenie - rozumowano w polskich sztabach wojskowych - opóźni marsz Wehrmachtu w głąb Polski. Pod warunkiem, że Oborniki znajdą się na trasie tegoż marszu. Mosty w końcu wyleciały w powietrze, co nie przeszkodziło Niemcom w zajęciu zachodniej połowy Polski. Zanim miasteczkiem wstrząsnęła seria wybuchów, a przęsła mostów zwaliły się do wody, z Obornik pod eskortą miejscowego oddziału Przysposobienia Wojskowego wyruszyła kolumna internowanych mieszkańców narodowości niemieckiej. Do zatrzymania wszystkich, uznanych za potencjalnie wrogich wobec państwa przygotowywano się od dawna. Dotyczyło to nie tylko Niemców, ale także mniejszości ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej oraz komunistów. Pod koniec 1936 r. w rejestrach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych RP znajdowały się 18 964 osoby, które - zdaniem władz - mogły zagrażać bezpieczeństwu państwa. Z tej liczby najwięcej, bo aż 8334 osoby planowano internować w specjalnie urządzonych obozach, a aresztować i zamknąć w więzieniach zamierzano 1163 osoby. Plany MSW skrytykowało wojsko, bo urzędnicy nie wzięli pod uwagę rodzin internowanych, co w sumie dawało około 100 tys. zatrzymanych. Mimo tej i innych uwag, do listy stwarzających zagrożenie dla państwa dopisywano kolejne osoby. Pierwszych Niemców i Ukraińców aresztowano w połowie sierpnia 1939 r., ale do akcji "unieruchomienia antypaństwowych elementów" - jak w dokumentach urzędowych nazywano zatrzymania - przystąpiono dopiero w nocy z 1 na 2 września. W województwach zachodnich, w tym przede wszystkim w Poznańskiem, byli to głównie Niemcy: przeważnie ludzie starsi i schorowani, w tym niemieccy posłowie i senatorowie do polskiego parlamentu, osoby duchowne, nauczyciele, właściciele ziemscy, kupcy, rzemieślnicy i rolnicy. Wśród internowanych najmniej było młodych mężczyzn, bo oni już wcześniej uciekli do Rzeszy lub się ukryli, czekając na wkroczenie Wehrmachtu. Marek Henzler w artykule "Unieszkodliwienie przez unieruchomienie" zamieszczonym w wydanym wiosną 2015 r. "Pomocniku Historycznym »Polityki«" zatytułowanym "Tajniki II wojny 1939-1945", pisał m.in. o warunkach, w jakich prowadzono kolumny internowanych drogami zapełnionymi wojskiem i cywilnymi uciekinierami. Zmierzały one do Berezy Kartuskiej, ale te z Wielkopolski dotarły najdalej w rejon Warszawy. Henzler pisał: "Niemcy byli prowadzeni pod eskortą policjantów, junaków Przysposobienia Wojskowego bądź żołnierzy z batalionów Obrony Narodowej, bez dostatecznego zaopatrzenia w żywność i wodę, wśród coraz bardziej wobec nich wrogiego tłumu uciekinierów i żołnierzy z rozbitych oddziałów. Razem z innymi uciekinierami doświadczali tragicznych skutków nalotów Luftwaffe. Wywołana jeszcze przed rozpoczęciem wojny psychoza antyniemiecka, bombardowania, informacje o klęskach polskiej armii i aktach niemieckiej dywersji, wpłynęły na wzrost nastrojów antyniemieckich. Zabrakło policji i cywilnego wymiaru sprawiedliwości i mało sprawne okazały się sądy polowe. A to, przy upadku morale, zaniku dyscypliny i rozbudzonej szpiegomanii spowodowało, że na trasach »marszów śmierci«, jak już później ich exodus nazwała propaganda goebbelsowska, doszło do wielu aktów zemsty na Niemcach ze strony Polaków". Nazwijmy rzecz po imieniu. Niestety, dochodziło do strasznych czynów wobec Niemców ze strony Polaków. Podczas wspomnianych marszów jednych zastrzelono, innych zatłuczono na śmierć, a jeszcze inni zmarli wskutek morderczego tempa marszu, z głodu i pragnienia. Wszak tamten pierwszy wojenny wrzesień był upalny, co szczególnie odczuwali ludzie starsi. Do tego dochodził stres, brak lekarstw i najczęściej jakiejkolwiek pomocy medycznej. Catherine Epstein w znakomitej biografii Arthura Greisera pt. "Wzorcowy nazista" napisała wprost: "Po wybuchu wojny polskie władze nakazały aresztowanie przedstawicieli niemieckich elit na podstawie przygotowanych wcześniej list. Aresztowano około 10.000 osób narodowości niemieckiej zamieszkałych w zachodnich polskich województwach: pomorskim i poznańskim. Większość z nich zmuszono następnie do marszu na wschód, ku Polsce centralnej. Wiarygodne źródła szacują liczbę etnicznych Niemców, którzy stracili życie w wyniku tej przymusowej ewakuacji albo podczas niej, na 1778 do 2200. Polacy mordowali też swych niemieckich sąsiadów na miejscu. Najbardziej znanym przykładem wybuchu gniewu, którego ofiarą padli etniczni Niemcy, są wydarzenia w Bydgoszczy". Drugą część artykułu Leszka Adamczewskiego przeczytasz tutaj! Zdjęcia: Leszek Adamczewski, archiwum Wilhelma Brauera, Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa, internet. Specjalne podziękowania dla Dariusza Garby za przetłumaczenie artykułów z "Ostdeutscher Beobachter". Leszek Adamczewski Poznański dziennikarz i pisarz. Wieloletni współpracownik "Odkrywcy". Autor ponad 20 książek, cieszących się wielkim zainteresowaniem czytelników, poświęconych tajemniczym zdarzeniom z czasów II wojny światowej. Najnowsza pozycja tego Autora to, wydana nakładem Repliki, "Zejście do piekła".