Kilka spraw na pewno związanych z życiem publicznym. Przerżnięte przez lewicę - na własne, gorące życzenie - wybory parlamentarne oraz paniczna ucieczka Włodka Cimoszewicza do lasu. Wykołowanie Platformy Obywatelskiej przez Prawo i Sprawiedliwość z koalicji, a także sejmowe komisje śledcze, w których kabotyństwo przesłuchujących mieszało się z sobiepaństwem przesłuchiwanych... Ale w pamięci łatwiej przechować postacie niż dziejowe procesy. Stąd ten szkic alfabetyczny o ludziach, których zapomnieć nie można, choć nie wiadomo, czy zapamiętać ich warto. Aumiller, Andrzej, szef komisji śledczej ds. Orlenu, lewicowy fachowiec od jagódek i porzeczek. Miał w wyborach intelektualnie wzmocnić Samoobronę, lecz elektorat tradycyjnie wolał żyto i ziemniaki. Belka, Marek, wunderwaffe polskiej gospodarki. Wyciągnięty jak królik z cylindra Aleksandra Kwaśniewskiego. Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Czyli do kitu! Nie udało mu się ani w Polsce, ani w Iraku, ani w OECD. Nie udało się nawet z demokratami.pl. Fatum jakieś czy cóś? Borowski, Marek, ucinał, ucinał i zawsze było za krótkie. Fachowiec, ale wielopartyjny. Do tego stopnia krystalicznie lewicowy, że tak przezroczystego lidera nie dostrzegli wyborcy. Cichopek, Katarzyna, coraz popularniejsza gwiazdka telewizyjna, słynna z tego, że jest znana. Powszechnie lubiana w myśl reguły, że lubi się to, co się zna. Dorn, Ludwik, wicepremier zwany - nie wiedzieć czemu - Żelaznym Ludwikiem, choć znany też jako poeta, bajkopisarz, birbant i wszechstronny przedsiębiorca, niezwykle czuły na żeńskie wdzięki. Dziwisz, Stanisław, wieloletni przyjaciel papieża Polaka, arcybiskup krakowski, pokazywany z czcią i nabożnie zagadywany przez media częściej niż prymas. Znawca języków, choć w żadnym nie powiedział dotąd niczego ważnego. Elektroda, Doda, kanonizowana przez kolorowe gazety patronka stylu polish kicz. Śpiewa, tańczy, dokazuje. Gdyby jeszcze gotować umiała... Frasyniuk, Władysław, wybitny przywódca partyjny, poszukiwacz kamienia filozoficznego. Nie zauważył, że jego formacja nie istnieje. Podobnie zresztą jak ów kamień. Giertych, Roman. Człowiek z gazobetonu. Dwumetrowy bicz na homoseksualistów, cyklistów i komuchów. Tym radykalniejszy, im bliżej mu do politycznej nicości. Za komuny byłby nieocenionym szefem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (TPPR). Hejmo, Konrad, rzymski dominikanin, według IPN - całe lata dorabiający w SB jako gumowe ucho w Watykanie. Ponoć kablował wszystko o wszystkich. - Taki już gaduła jestem - wyjaśnił skromnie poczciwiec. Kolejny przykład, iż władza kościelna najsłabiej sobie radzi z własnymi funkcjonariuszami. Istkiewicz, Michał (właściwie: Listkiewicz, ale nikt na literkę I do głowy mi nie przyszedł). Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej. Za jego rządów znikła korupcja, sędziowie przestali brać i nie sprzedaje się już meczów, jak było za komuny. Polska piłka - jak PRL - znów jest 10. potęgą na świecie. Jankowski, Henryk, z zawodu prałat; schorowany, więc zapomniany biznesmen i polityk z Gdańska. Bolesne memento dla pyszałków wszystkich stanów, przekonanych, że na świecie nic nie wydarzy się bez nich. Kaczyński, Jarosław, doświadczony taktyk partyjny, w którym żądza wygrania bitwy zawsze przeważa nad korzyściami z wygranej wojny. Wykołowanie przezeń Platformy Obywatelskiej było majstersztykiem politycznego absurdu. Przez towarzyszy zwany geniuszem. Podobnie jak Ceauşescu i Kim Ir Sen też niezbyt wyrośnięty. Kaczyński, Lech, prezydent wszystkich Polaków. Mąż Marii Kaczyńskiej, tylko niuansami różniącej się od Marii Walewskiej, co jednak kompletnie wyklucza porównanie Kaczyńskiego z Napoleonem Bonaparte. Kieres, Leon, zwany Zawodowcem. Pierwszy prezes Instytutu Pamięci Narodowej, który zamiast osądzać przeszłość jednych, przesądzał polityczną przyszłość drugich. Kurski, Jacek, podczas burd na stadionach piłkarskich ludzi jego formatu umysłowego media i policja elegancko nazywają pseudokibicami. Kwaśniewski, Aleksander, Zawisza Czarny polskiej lewicy. Łaski pełen. Gdy jesteś starym kumplem, możesz na nim zawsze polegać (uwaga: oferta straciła ważność 23 grudnia 2005 r.). Lepper, Andrzej, najnowszy model socjalliberała. Sława i chwała Sejmu RP. Triki polityczne wchodzą mu do głowy szybciej niż elementarne pojęcia moralne. Zasłynął kindersztubą jaskiniowca, obśmiewając gwałt na prostytutce, może dlatego, że wykonany przez partyjnego kolesia. Też socjalnego liberała. Mandaryna, ło Jezu! Uosobienie przekleństwa, że śpiewać każdy może. Raz lepiej, raz gorzej. W tym przypadku kiedyś ma być lepiej. Marcinkiewicz, Kazimierz, przez premiera Blaira i Wojciecha Olejniczaka z SLD ciepło zwany Kaziem. Są na ty. Mimo że nie zna języków obcych, publicznie wyznaje sprawdzoną już w latach 40. ubiegłego wieku metodę: 3 x Tak. (Po angielsku: Yes, yes, yes!). Misztal, Piotr, najnowsze personalne odkrycie partii chłopskiej. Uchodzi za spryciarza. W Samoobronie zastąpił detektywa Rutkowskiego, dla którego wzorem też był Brudny Harry. Kołowaty Roch Kowalski z "Ogniem i mieczem" to przy obu kardynał Richelieu. Niesiołowski, Stefan, dyżurna szajba polskiego parlamentu. Nie ma tematu ani osoby, o których ten nieszczęsny senator nie wypowie się szyderczo i urągająco. Medycyna jest bezradna, bo zastrzykami demokracji się nie wyleczy! Oleksy, Józef, bez charakteryzacji przedstawia swoją udręczoną osobą męczeństwo św. Sebastiana. Tyle że tamten wiedział, czemu ginie, ten zaś do dziś nie ma pojęcia, dlaczego tak sromotnie poległ w wyborach. I taki słabo rozgarnięty na umyśle gość latami brał pensje premiera, ministra, marszałka Sejmu? Pęczak, Andrzej, socjalista prostaczek, który chciał się upaść przy kapitaliście cwaniaku. Wyrafinowany esteta. Nie podobały się firanki w cudzym aucie. Symbol SLD-owskiego etosu i - podobno - jego wyrzut sumienia. Pol, Marek, kolejne, poznańskie - po ministrze Krasińskim od świeżych bułeczek i koziołkach - polityczne wcielenie barona Münchhausena. Bajał kilka lat o autostradach. Zastąpił go teraz minister Polaczek. Będą autostradki? Religa, Zbigniew. Primo, niezwykły dowód na udaną transplantację organu pobranego z ciała, wykazujący niezgodność tkankową. Secundo, dowód na to, że w polityce przyjmie się każda krzyżówka genetyczna. Nawet konia Przewalskiego z koniem na biegunach. Rokita, Jan Maria, premier z Krakowa, albo - po prostu - Człowiek w kapeluszu. Komiczna krzyżówka Zorro i Gargamela. Jego upokorzenie wyborcze ucieszyło naród bardziej niż dubeltowe zwycięstwo Kaczorów. Z roku na rok mówi coraz gorzej po polsku, zaś jego żona Nelly - coraz lepiej. Rydzyk, Tadeusz, redemptorysta, który kulom się nie kłania. Rzecznik rządu dalekiego zasięgu. Polscy biskupi pielgrzymowali aż do Watykanu, mając nadzieję usłyszeć, co mają z Rydzykiem zrobić. Niewiele skorzystali, bo trwożliwy szum własnych sukienek jak zwykle zagłuszył zdrowy rozsądek. A przecież usłyszeli od Benedykta XVI: Nye buysche shye, umilouanyi bratschyia... Vreschchye zachniychcyie myschlyech... Rywin, Lew, bywalec penitencjarny. Posłany po kasę, zapomniał, komu miał ją przynieść, bo - jak sam zeznał do protokołu - z tych nerw się nachlał. Ofiara karzącej ręki sprawiedliwości ludu. Ręka była Michnika, a sprawiedliwość - jak wiadomo - po naszej stronie być musi... Siwiec, Marek. Chłopie, umyj się, ogol, uczesz! Jak Ty wyglądasz! Sobotka, Zbigniew, ułaskawiony, choć zawieszony. Jedyny dotąd znany nam przypadek wisielca szczęśliwego. Tusk, Donald, niedoszły Prezydent, niedoszły marszałek Sejmu, nie doszły go w porę ostrzeżenia, że za wcześnie osiadł na laurach. Ungier, Marek, były minister prezydencki, który się przechytrzył. Oskarżony o niegospodarność. Gdyby wyrok w jego sprawie zapadł dziesięć lat temu, zostałby ekspresowo ułaskawiony i dziś szedłby w ambasadory, a nie przed sąd. Wassermann, Zbigniew, nieustannie pocieszny Szpieg z Krainy Deszczowców. Drobny następca chorowitego pana w swetrze i okularach. Ośmieszony sądowym sporem o wannę, toczonym z rzemieślnikiem i jego teściową. Ziobro, Zbigniew, istny Robin Hood, kochający prawo i sprawiedliwość; kochający inaczej, niż jego poprzednicy. Równie bezwzględny jak Stirlitz dla wrogów Rzeszy... Henryk Martenka Tekst pochodzi z tygodnika