Dominika Głowacka, Interia: Oś sporu w sprawie opieki okołoporodowej została wyraźnie nakreślona. Ministerstwo Zdrowia uspokaja, że zmiany mają wyłącznie charakter porządkujący, a modyfikacji ulegnie tylko forma standardów. Z kolei środowiska kobiece alarmują, że nowe regulacje uderzą bezpośrednio w prawa rodzących. Na czym polega natura tych zmian i jak pani je ocenia? Agnieszka Szyszko-Perłowska: W Polsce zdecydowana większość lekarzy, a nawet położnych nie podziela poglądu, że to rodząca ma prawo decydować o tym, jak chce urodzić dziecko. Lekarze nie powinni ingerować w przebieg porodu do momentu, gdy nie zajdzie taka konieczność. Wówczas powinni o tym poinformować rodzącą, a ta musi zaakceptować podjęte wobec niej działania. Czy kobiety są w pełni świadome przysługujących im dziś praw? - Pół na pół. Wszystko zależy od tego, czego oczekują. Na pewno część z nich będzie przywiązana do starej zasady: ufam personelowi, ciążę prowadziłam prywatnie, idę do szpitala, w którym pracuje mój doktor i on wie, jak powinnam rodzić. To jest ten odsetek kobiet, który pokornie będzie się poddawał poleceniom: podamy pani kroplówkę - dobrze, przebijemy pęcherz płodowy - dobrze, natniemy krocze - dobrze. Jest też druga część kobiet, która opowiada się za przysługującymi im prawami. I nie jest to kwestia uporu, czy udowodnienia czegoś komuś, ale wsłuchania się w siebie. Ja, 18 lat po porodzie, ciągle pamiętam, jak trudnym momentem była konieczność, zgodnie z obowiązującymi wówczas wymogami, leżenia na plecach przez 10 minut, kiedy wykonywany był zapis KTG, czy, o zgrozo, badanie w czasie skurczu! To jest niewyobrażalny dyskomfort. Środowisko skupione wokół Naczelnej Izby Lekarskiej - forsując swoje rozwiązania - wskazuje, że nie można stworzyć standardów, które regulowałyby wszystkie występujące w praktyce przypadki. Czy to do pani przemawia? - Nie, nie przemawia. Pracujemy z człowiekiem i obowiązuje nas podejście holistyczne oraz zasady postępowania dostosowane do potrzeb. Zresztą obowiązujące obecnie standardy są respektowane w niewielkim stopniu, bo część lekarzy w ogóle nie ma o nich pojęcia, a nawet nie wszystkie położne są przekonane co do ich słuszności. Dopóki jest w zapisie, że kobiety mają prawo do wyboru pozycji, to - jako położna - mogę lekarzowi powiedzieć: panie doktorze, rodząca nie życzy sobie leżeć, lepiej znosi ból porodowy w pozycji siedzącej albo woli leżeć w kącie na materacu. Jakiego scenariusza należy się spodziewać, jeżeli ranga przepisów dotyczących rodzących kobiet się obniży? - Jeśli przyjdzie pan doktor lub trafi się położna, którzy nie są nastawieni pronaturalnie, to powie tak: kładziemy się na łóżku, rodzimy naturalnie i nie robimy żadnych cyrków. Kobieta będzie musiała leżeć w tej najbardziej niefizjologicznej pozycji odwróconego chrabąszcza i na siłę, wbrew prawom natury, wypierać swoje dziecko. Tymczasem w takiej pozycji ani nie działają siły grawitacji, ani mięśnie dna miednicy i krocza, ani dziecko nie jest dobrze dotlenione, bo macica uciska duże naczynia krwionośne. I tu zaczynają się problemy: zmęczenie rodzącej, zaburzenia pracy serca dziecka, osłabienie czynności skurczowej i konieczność ingerencji medycznych... Często lekarze buntują się wobec próśb położnych o zmianę pozycji rodzącej? - Nie wiem, czy były przeprowadzane ogólnopolskie badania, sprawdzające, ilu lekarzy otwiera się na to, co mówi położna i ilu słucha rodzącej. W prawidłowo przebiegającym porodzie lekarz jest potrzebny dopiero w drugiej fazie porodu i w tym momencie jest wzywany, bo takie są ustawowe wymogi. Na początku lekarz w akcji porodowej nie uczestniczy? - Nie, jest w zasięgu ręki i w razie czego włącza się do akcji. My, położne, jesteśmy tak szkolone i tak to jest zapisane w ustawie, że możemy prowadzić zarówno zdrową fizjologicznie ciążę, jak i cały poród prawidłowy. Z tego wynika również możliwość prowadzenia przez nas porodów fizjologicznych w domu, gdzie lekarza nie ma. A jak zazwyczaj przebiega współpraca lekarza z położną? - Młodzi lekarze dobrze współpracują z personelem położniczym, są bardziej elastyczni, dadzą sobie pewne rzeczy wytłumaczyć. Często mówią: "Dobrze dziewczyny, ufam wam". Zawsze możemy na nich liczyć, bo w razie czego czekają na zapleczu i pomogą nam, jeśli zajdzie potrzeba. Znacznie gorzej przedstawia się sytuacja, w której doktor uważa, że wie wszystko lepiej niż położna i rodząca. W jakim stopniu zmiany w ustawie mogą rzutować na prawa, komfort i bezpieczeństwo rodzących? - Pewności co do tego nie mamy. Już teraz zdarzają się przypadki, w których te prawa nie są respektowane. Często jest tak, że w pierwszej i w drugiej fazie porodu wszystko przebiega bez problemów, rodząca może swobodnie chodzić, przyjmować dogodną pozycję, buczeć, jęczeć, stękać, kręcić biodrami. Natomiast gdy nadchodzi koniec 2. fazy, czyli moment wypierania i największego wysiłku, jest zmuszana - także przez położne - do przyjęcia pozycji leżącej/półleżącej, nawet, gdy nie ma takiej potrzeby. Nie wiem, z czego to wynika. Może położną bolą plecy, albo kręgosłup, bo niejednokrotnie musimy wykazać się dużą sprawnością fizyczną. Przyjęcie porodu wymaga odpowiedniego podejścia, otwarcia się na rodzącą oraz "elastyczności umysłu". Dużym problemem jest też obserwowany często u lekarzy brak umiejętności dostosowania się do potrzeb rodzących... - Mamy do czynienia ze zderzeniem praktyki z teorią książkową, a te nie idą w parze. Obraz rodzącej w pozycji leżącej, podobnie jak przeświadczenie, że personel wie, jak ciężarna ma rodzić i jak bardzo ją boli, jest konsekwencją lat nauki. Przykładowo na porodówce pojawia się pacjentka, która twierdzi, że zaczęła rodzić, bo odczuwa silne bóle i parcie, na co położna jej odpowiada: "nie, proszę pani, to niemożliwe, to dopiero jakieś dwa centymetry", bo koleżanka na sali obok już dawno krzyczy, a po pani nic nie widać. Nie można kobiet rodzących włożyć w jednakowe ramki, bo nie pasujemy do tych samych standardów. Trzeba indywidualnie rozpatrywać każdy przypadek, by spełnić marzenie o dobrym porodzie. Przy czym dobry poród nie sprowadza się tylko do urodzenia zdrowego dziecka. To coś znacznie więcej. Czy bezpośrednią konsekwencją wprowadzonych zmian mogą być "ucieczki" ciężarnych pacjentek z publicznych placówek do prywatnych klinik, w których częściej będą nalegały one na cesarskie cięcia? - Jeśli pójdą do prywatnych klinik, to mogą liczyć na indywidualne podejście, ale w wersji skróconej (co też czasami jest przez kobiety pożądane). Kliniki prywatne nie są nastawione na porody fizjologiczne i naturalne, które trwają 24 godziny - to jest dla nich nieopłacalne. - Gdy znikną obowiązujące standardy, to poszkodowane kobiety - czyli te, którym nie pozwolono dojść do słowa, którym dzieci wyciskano na siłę (chwyt Kristellera), podłączono oksytocynę, masowano szyjkę macicy bez ich zgody, czy też nie pozwolono na dwugodzinny kontakt skóra do skóry, nie będą miały punktu odniesienia i możliwości odwołania się, zaskarżenia personelu, czy szpitala. Nie będą niczym chronione i wyjdą ze szpitala okaleczone, odarte z godności. Ich dramat ciągnie się potem latami: rezygnują ze współżycia, często mają zaburzenia emocjonalne, trudności z odnalezieniem się w roli matki, nie decydują się na kolejne dziecko albo z miejsca decydują się na cesarskie cięcie. Polskie warunki sprawiają, że jest problem z przepracowaniem tej traumy: trudny dostęp do specjalistów, długie kolejki do terapeuty, brak wsparcia ze strony najbliższych i słowa "dramatyzujesz i przesadzasz". To są lata walki z odczuciami, jakie spowodował poród, i z konsekwencjami, jakie odcisnął w psychice kobiety. Obawiając się braku poszanowania praw w szpitalach, ciężarne mogą też częściej decydować się na poród w domu... - Wzrost liczby porodów domowych obserwujemy od kilku lat. Kobiety znów chcą rodzić w domach - na nowo obudził się w nich naturalizm, szczególnie, gdy wcześniej miały do czynienia z porodem w szpitalu. Chcą rodzić w swoim gnieździe, tam, gdzie czują się bezpiecznie, naturalnie - w sposób godny i po swojemu. Pierwszy poród w domu, jaki przyjmowałam, to poród mojej rówieśniczki, z zawodu lekarki (o czym dowiedziałam się po fakcie). Podopieczna, która wcześniej urodziła dwoje dzieci w szpitalu, wspominała, że zrobiono wszystko, żeby jej te porody popsuć i dlatego nikt jej do szpitala już nie zaciągnie. Wyraźnie powiedziała, że jeśli ja się nie zgodzę, to i tak urodzi w domu, nawet bez asysty. Przypominam, mówimy o kobiecie w pełni świadomej, wierzącej i wykształconej, wykonującej zawód lekarza. Czy w tym zderzeniu narracji dwóch środowisk - lekarzy i upominających się o swoje prawa kobiet, można szukać jakiegoś salomonowego rozwiązania? - Salomonowego wyjścia w tym przypadku nie ma. W mojej ocenie zapisy dotyczące standardów w zakresie opieki okołoporodowej powinny zostać zachowane w takiej postaci, w jakiej obowiązują obecnie. Należałoby natomiast położyć większy nacisk na edukację i szkolenie personelu medycznego. Gorąca dyskusja na temat opieki okołoporodowej przyniesie jakieś rezultaty, czy okaże się burzą w szklance wody? - Mam nadzieję, że przyniesie. Oddźwięk jest ogromny. Działamy my - "Lepszy Poród", i "Fundacja Rodzić Po Ludzku". Głośno niesie się też krzyk kobiet, które wyszły z cienia i chcą być traktowane jak człowiek, a nie tylko jak macica z dzieckiem. Pamiętam czasy mojej szkoły medycznej, kiedy porodówka była ciągiem siedmiu stanowisk oddzielonych od siebie tylko niewysokimi ściankami - tak, że nawet ja, przy wzroście 1,60 m, stając na palcach, mogłam porozmawiać z koleżanką. Siedem łóżek, siedem leżących rodzących, które nie widziały się, ale doskonale słyszały, co się dzieje obok. Tak 20 lat temu wyglądała typowa porodówka, ale te czasy minęły i nie chcemy do tego wracać. Rodzącym należy pozwolić zejść z łóżek i robić to, co im dyktuje ciało.