Oddalił on apelację prokuratury od wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie, który przyznał na wniosek S. odszkodowanie, uznając półtoraroczny okres jego aresztowania za "oczywiście niesłuszny". Wyrok SA jest prawomocny; kasację do Sądu Najwyższego w tej sprawie może złożyć m.in. prokurator generalny. Zastrzelenie studenta Politechniki Warszawskiej, który w marcu 1996 r. był przypadkowym świadkiem napadu na handlarza z giełdy komputerowej, wstrząsnęło opinią publiczną. W proteście przeciw tej zbrodni ulicami stolicy przeszło ok. 25 tys. osób, domagając się od rządu działań na rzecz bezpieczeństwa. Policja powołała specjalną grupę operacyjną. Tydzień po zbrodni aresztowano czterech mężczyzn. Ówczesny Komendant Główny Policji Jerzy Stańczyk nagrodził całą grupę, a sukcesu gratulował premier Włodzimierz Cimoszewicz. Rozpoczęty w czerwcu 1997 r. proces miał charakter poszlakowy. 24- letniemu Mariuszowi S. (już wcześniej karanemu) zarzucono, że oddał śmiertelny strzał. Nie znaleziono jednak broni, z której miał strzelać. Główny dowód to rozpoznany przez psy zapach oskarżonych z taksówki, którą uciekli. W trakcie procesu dowód ten jednak podważono - okazało się, że jeden z psów, który wykrywał zapachy, nie ma potrzebnego do tego atestu. Po niemal dwuipółletnim procesie Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Mariusza S. i innych oskarżonych. Sąd skrytykował prowadzących śledztwo, bo nie sprawdzili wszystkich wątków. - Świadkowie wskazywali na inne osoby niż te, które są na ławie oskarżonych, jednak prowadzący śledztwo nie zajęli się tym" - mówiła przewodnicząca składu sędziowskiego Barbara Piwnik. Wyrok podtrzymał generalnie Sąd Apelacyjny w 2000 r. (zwrócił tylko sprawę jednego podsądnego sądowi I instancji). SA przypomniał, że jeden ze świadków rozpoznał sprawcę w zupełnie innym mężczyźnie - Sebastianie B. (powiesił się on w celi, oskarżony o inne zabójstwo). Policja sprawdziła alibi B. pobieżnie i zwolniła; w areszcie siedział zaś Mariusz S., zarzekający się, że jest niewinny. Śledztwo nazywał on "oszustwem policji i prokuratury", które miało - jego zdaniem - polegać na preparowaniu dowodów.