Przed północą 8 kwietnia z lotniska w Pradze wystartował Tu-154M (ten sam, który potem rozbił się pod Smoleńskiem). Na jego pokładzie był m.in. premier Donald Tusk, który wracał ze spotkania z prezydentem USA Barackiem Obamą i z prezydentami państw Europy Środkowo-Wschodniej. Tuż po starcie załoga rządowej maszyny usłyszała głuche uderzenie w nosową część kadłuba. Tu-154 był wtedy w tzw. fazie wznoszenia, na wysokości 1220 m - wynika z meldunku do dowódcy 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, do którego dotarła gazeta. Z dokumentu wynika tylko, że coś uderzyło w kadłub maszyny. Jak mówią piloci, rządowy samolot prawdopodobnie zderzył się z ptakiem. Jednak załoga nie wróciła do Pragi - poleciała do Warszawy. Na Okęciu samolot wylądował tuż po północy, 9 kwietnia. Zdaniem ekspertów, takie zderzenia w powietrzu może być groźne. "Należy pamiętać, że na wysokości 2 tys. metrów, gdy w maszynę uderzy ptak wielkości mewy, uderzenie może mieć siłę 2 ton" - wyjaśnia były pilot wojskowy kpt. Robert Zawada. Według meldunku, na samolocie pojawiły się ślady uderzenia w dolną powierzchnię nosową części kadłuba samolotu (osłona radaru) - odpryski powłoki lakierowej w miejscu uderzenia. A to oznacza, że maszynę sprawdzono i nie stwierdzono jej uszkodzeń. Zrobiono to jednak dopiero w Warszawie. Piloci, z którymi rozmawiała "Rz", twierdzą, że zaraz po zderzeniu Tu-154 powinien wrócić do Pragi. Kontynuacja podróży - jak dodają - to złamanie procedur bezpieczeństwa. Zarzuty odpiera płk Ryszard Raczyński, dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. "Pilot, po sprawdzeniu parametrów lotu i systemów pokładowych, uznał, że może kontynuować bezpiecznie lot" - wyjaśnia. Przegląd samolotu po zderzeniu np. z ptakiem trwa zwykle od kilku godzin do nawet doby.