Przyglądając się problematyce wyżywienia polskiej armii w trakcie kampanii wrześniowej, dość szybko nasuwa się refleksja, że specyfika działań prowadzonych w wojnie obronnej roku 1939 uniemożliwia rzetelną ocenę jakości aprowizacji polskich oddziałów. Zarówno stosunkowo krótki czas trwania kampanii, jak i fakt, że przez większość jej trwania polska armia znajdowała się w odwrocie i postępującym chaosie, przy paraliżu zdezorganizowanego zaplecza, nakazują raczej przyglądać się indywidualnym wspomnieniom polskich żołnierzy, w miejsce stawiania ogólnych tez. Można jednak z grubsza przyjąć, że przez pierwszy tydzień września 1939 roku większość polskich oddziałów karmiona była w miarę dobrze, a posiadane w taborach zapasy pozwalały na odpowiednie wyżywienie żołnierzy. Potem jednak poszczególne jednostki zdane były raczej na łut szczęścia niż na należne wsparcie służb tyłowych. Wojsko karmi smacznie i pożywnie Zanim jednak aprowizacja Wojska Polskiego przeszła próbę ognia, w dwudziestoleciu międzywojennym troska o odpowiednie wyżywienie wojska nie była obca naszym sztabowcom, a żołnierski posiłek był istotnym punktem w szczegółowo zaplanowanym rozkładzie dnia czy to w koszarach czy podczas manewrów. Wyżywienie w armii utrzymane było na wysokim poziomie, co doceniali i podkreślali mieszkańcy wsi, ubożsi robotnicy oraz ludzie z biedniejszych warstw społecznych, którzy w cywilu często po prostu nie dojadali. Kontakt z wojskową kuchnią, obfitą w posiłki mięsne, na które nie było stać zwłaszcza chłopów, przyczyniał się dodatkowo do budowania pozytywnego obrazu wojska jako instytucji nie tylko silnej i zbrojnej, ale też bogatej i troskliwej, a przez to budzącej zaufanie i pewność. Podczas manewrów dbano, by posiłki były nie tylko pożywne, ale i smaczne. Niektóre przepisy, stosowane przez polskich kucharzy w mundurach, w obecnych czasach bardziej przywodzą na myśl ekskluzywną restaurację niż kuchnię polową. Dbano np. o odpowiednie sosy do poszczególnych potraw. Sosy ostre przewidywano do pieczeni wołowej, do konserwy z wołowiny, "głowizny gorącej" oraz "różnych siekanin" z mięsa wieprzowego. Przepis przedwojennego Wojska Polskiego na ostry sos do posiłku dla całej kompanii przedstawiał się następująco: należało przygotować pół kilo cebuli, litr octu, 10 litrów gorącej wody, pół litra przecieru z pomidorów, 25 dkg szczypiorku i tyleż samo soli, pół kilo korniszonów oraz 10 dkg trzebulki i pietruszki. Należało też dodać smalcu, mąki i zaprawki ciemnej - odpowiednio po ok. pół kilo. Instrukcja pouczała: "obrać cebulę i szczypior, posiekać je, przygotować zaprawkę. Przygotować pęczek przypraw, posiekać korniszony. Przebrać trzebulkę i pietruszkę, opłukać je i posiekać". Następnie kucharze z kuchni polowej musieli włożyć do kotła posiekaną cebulę i szczypior, i zalać je octem. Specyfik ten należało wygotować do 1/3. Potem dodawało się wodę, sól, pieprz i ciemną zaprawkę, a całość gotowano, bijąc trzepaczką. Następnie wrzucano przetarte pomidory wraz z pęczkiem przypraw. Do sosu należało dorzucić korniszony, posiekaną trzebulkę i pietruszkę. Instrukcja zalecała: "po włożeniu do sosu korniszonów i traw aromatycznych, nie gotować go więcej". Podczas lektury wojskowych przepisów kulinarnych sprzed 1939 roku zwraca uwagę powtarzająca się co jakiś czas "trzebulka". Otóż trzebula to roślina należąca do grupy ziół o walorach aromatycznych, stosowana jako przyprawa. Zgodnie z dziś już może nieco archaicznym przekonaniem, ówczesny obiad nie mógł odbyć się bez wydania kompotu. Także i ten składnik żołnierskiego posiłku regulowały kwatermistrzowskie przepisy. Warunki Techniczne Materiałów Wojskowych w dziale "kompoty konserwowe" określały tę kwestię w następujący sposób: "w gotowym kompocie owoce powinny całkowicie wypełniać puszkę, zalewy zaś powinno być tyle, ile jest konieczne do pokrycia owocu. Kompoty powinny być wykonane z owoców i syropu bez jakichkolwiek innych dodatków, ponadto nie powinny zawierać soli, sztucznych środków słodzących i środków konserwujących (poza sacharozą). Barwienie jest dopuszczalne barwnikami ustalonemi przepisami ogólno-państwowemi". Zupa jak los na loterii Artur Wodzyński, autor rewelacyjnej książki o życiu żołnierzy Wojska Polskiego "W odwrocie i walce. Codzienność żołnierzy polskich podczas kampanii 1939 roku", pisze: "Kiedy żywność - w ten czy inny sposób - dotarła do danej kompanii, szwadronu lub baterii, przygotowaniem jej do konsumpcji zajmowało się trzech kucharzy. Ich zadaniem było wykarmienie stu do dwustu kilkudziesięciu ludzi. Do dyspozycji mieli kuchnię polową i wóz przykuchenny". W Wojsku Polskim przed wojną spotykano różne rodzaje kuchni polowych. W latach 20. były to głównie kuchnie niemieckie, austro-węgierskie i rosyjskie, spotykało się także kuchnie francuskie przybyłe z Francji wraz z Błękitną Armią gen. Hallera. W 1939 roku ten szeroki przekrój sprzętu uzupełniały kuchnie produkcji polskiej, których było najwięcej. Podobna prawidłowość panowała co do typów menażek - choć większość polskich żołnierzy wyruszyła do walki z menażkami wz. 23, wz. 23/31 i kociołkami wz. 22, wciąż, choć w niewielkim zakresie, w użytku pozostawały menażki amerykańskie (których ogromne ilości wraz z amerykańskimi manierkami trafiły do armii polskiej po I wojnie światowej), jak i menażki niemieckie. W pierwszych dniach kampanii wrześniowej do polskich menażek trafiało w zasadzie to, co podczas manewrów i ćwiczeń w czasie pokoju: "Najsłynniejszą wojskową zupą jest niewątpliwie grochówka, lubiana i ceniona przez żołnierzy. Pchor. Naruszewicz pamiętał, że 2 września jego kompania otrzymała 'smakowitą grochówkę z kawałkami świeżej wieprzowiny'. Ppor. Mazurkiewicz określał tę zupę mianem wspaniałej. 'Kiedy unieśliśmy klapę kotła, uderzyła w nasze nozdrza wspaniała woń grochówki. Czuliśmy się tak, jakbyśmy wygrali ogromną sumę na loterii' - wspominał jeden z posiłków pchor. Skibiński. (...) Spośród porcji, które dziś określilibyśmy mianem drugiego dania, najpowszechniej spożywana była kasza z mięsem w formie gulaszu. 'W kotłach mamy mięso z całej świni oraz ugotowaną kaszę' - opisywał posiłek, jakim raczyli się 8 września jego żołnierze, ppor. Rudziński" - czytamy w pracy "W odwrocie i w walce". W kasynie bez menażki Z kwestią posiadania menażek w Wojsku Polskim wiąże się pewien trudny do zrozumienia absurd. Otóż według zasad wywodzących się z obyczajowości armii francuskiej, uznawanej w owym czasie za wzór wojskowych cnót, pomiędzy kadrą oficerską a żołnierzami musiał być utrzymywany znaczny dystans. W sferze wyżywienia wykluczał on wspólne posiłki z jednej kuchni polowej. Potem, co prawda, oficerom zezwolono na posiłki przy kuchni polowej pod warunkiem zwrotu kosztów żywności, jednak do samego wybuchu wojny oficer nie mógł ustawić się w kolejce do wojskowego kotła - nie posiadał nawet menażki. Nadęte brednie o tym, że oficerowie jedzą w kasynach irytowały część polskiej kadry już przed wojną, bo konsumpcja podczas manewrów, w warunkach polowych, nastręczała sporo trudności. Te sztucznie stworzone bariery ze zdwojoną siłą uderzyły po wybuchu wojny. Absurd ten przytacza Artur Wodzyński: "Znaczenie menażek w warunkach polowych podkreślali oficerowie: 'Katastrofalnie dawał się odczuć' ich brak w batalionie ppor. Pruszyńskiego, a ppor. Roman zżymał się, że 'oficerowie nie posiadali tego drogocennego sprzętu, w myśl założeń mieli przecież jadać w kasynie na talerzach'. 'Oficerowie na wojnie jadali z kotła, ale menażek... nie mieli. Więc jak to zrobić?' - pytał retorycznie kpt. Truszkowski". Żelazna porcja Podczas wojny jednym z podstawowych składników wojskowego wyżywienia są konserwy. Według wspomnień weteranów, konserwy polskie były smaczne i pożywne: "Ostatnim elementem systemu zaprowiantowania żołnierza polskiego było zaopatrzenie go w indywidualny pakiet żywnościowy na wypadek nieprzewidzianych przerw w aprowizacji. Była to tzw. żelazna porcja, którą 'wolno było zużyć tylko w wypadku 2-dniowego braku zaopatrzenia z kuchni polowych'. (...) Mimo dokładnego uregulowania przepisami składu takiej porcji nie zawsze żołnierze otrzymywali całą przysługującą im żywność. Teoretycznie winny to być 'dwie konserwy mięsne, suchary (250 g), dwie kostki kawy zbożowej z cukrem'. Tymczasem w batalionie 6. DP, dowodzonym przez por. rezerwy Andrzeja Krawca, 'każdy żołnierz pobrał z magazynu żywnościowego po jednej konserwie i jednej paczce sucharów, które miał zachować jako żelazną porcję«. W 19. DP wydawano tylko 'kilogramową puszkę konserw mięsnych«. Był to produkt dobrej jakości - zdaniem por. Surówki 'ówczesne konserwy wojskowe były znakomite. Zawierały mianowicie bardzo smaczny gulasz wołowy, do jedzenia i na gorąco, i na zimno, a jak przystało na dobrą tego typu konserwę, więcej miały mięsa niż sosu'"- czytamy w pracach Artura Wodzyńskiego. Najbardziej znanymi w ogólnej świadomości konserwami Wojska Polskiego są konserwy z firmy Jana i Zygmunta Ruckera we Lwowie, która przed 1918 rokiem produkowała na potrzeby armii austro-węgierskiej, a od 1935 działała pod nazwą "Fabryka Konserw we Lwowie". Należy jednak pamiętać, że do polskich szeregów trafiały też produkty innych wytwórców. Były to m.in. konserwy firmy Bracia Pakulscy z Warszawy. Działalność braci Wacława, Jana i Adama była kontynuacją rodzinnej tradycji handlu artykułami spożywczymi. W 1937 roku, po śmieci dwóch pozostałych braci, Adam Pakulski przejął całość interesu i zainwestował w nową fabrykę konserw mięsnych, rybnych i warzywnych o nazwie "Wanda". Co ciekawe Pakulscy w 1934 roku uzyskali monopol na import czerwonego wina i kawioru ze Związku Radzieckiego, a potem rozpoczęli także import kawioru z Japonii, choć w kontekście zamówień wojskowych na takie towary, były to raczej niewielkie ilości dla kasyn oficerskich. Do Wojska Polskiego na przestrzeni dwudziestoletniego okresu międzywojennego trafiało też wiele konserw małych, lokalnych wytwórni, po których słuch dawno już zaginął, a jedynym echem ich istnienia są zardzewiałe puszki gdzieś na pobojowiskach i relacje utrwalone w pamiętnikach żołnierzy. Aprowizacja a la Kmicic Niezależnie jednak od wysokiej jakości polskiego wyżywienia wojskowego, niekorzystny obrót kampanii wrześniowej zaczął przejawiać się także w aprowizacji: "Nawet w zachowujących przez całą kampanię bardzo wysoki poziom spoistości i zorganizowania oddziałach GO »Śląsk« około połowy września żołnierze zauważyli, że 'intendentura dywizyjna czy pułkowa przestała już od kilku dni funkcjonować'. System zaopatrzenia Armii »Poznań« uległ rozprężeniu około ósmego - dziewiątego dnia wojny, na szczęście w jej obszarze operacyjnym znajdował się szereg nieewakuowanych magazynów, m.in. w Kutnie" - pisze Artur Wodzyński. W innym miejscu jego książki czytamy: "Kazałem wypłacić dowódcom szwadronów po 10 000 zł i każdy pododdział musi się sam starać o żywność - zadecydował rtm. Sołtysik, kiedy jego pułk przestał otrzymywać dostawy z zaplecza". Konieczność poszukiwania artykułów spożywczych na własną rękę to dość istotna wskazówka dla kolekcjonerów, gdyż w taki sposób w ręce żołnierzy mógł trafić praktycznie każdy produkt. W miarę postępów wojsk niemieckich i pogłębiającego się paraliżu polskich służb tyłowych szczegółowe regulaminy dotyczące aprowizacji oddziałów w polu, przerabiane na manewrach, stawały się bezużytecznymi kartkami papieru, rozwiewanymi przez wiatr wraz z tysiącami nadpalonych dokumentów wokół porzuconych koszarowych kompleksów. Pod względem aprowizacyjnym polski żołnierz roku 1939 zaczął z konieczności wstępować w realia żywieniowe z epoki panów Wołodyjowskiego i Kmicica. Trudno bowiem inaczej oceniać wymuszone realiami wojny metody aprowizacji, opisywane przez Artura Wodzyńskiego: "Pierwszym poważnym 'pozaregulaminowym« dostarczycielem żywności była sama natura. Na polach można było znaleźć i wykopać rozmaite jadalne warzywa: brukiew, marchew, buraki, kapustę, ogórki, a przede wszystkim ziemniaki". Inny weteran, wymieniony w powyższej pracy, wspomina: "W lasach udawało się, przy pewnej dozie szczęścia, ustrzelić na przykład dzika". Kolejny żołnierz pozostawił nam następującą relację: "W mojej drużynie głód mobilizował co sprytniejszych żołnierzy do smażenia w glinie ptactwa, gołębi, wron". Gdzie indziej czytamy: "Naszym głównym pożywieniem były zrywane po drodze jabłka - stwierdzał uł. z cenzusem Łopuski. Do żołnierskich żołądków trafiały wszelkie dziko rosnące borówki, jeżyny i jagody". Gdy głód zagląda w oczy Podczas walk w miastach, zwłaszcza podczas oblężenia Warszawy, wiele oddziałów znalazło się na specyficznej diecie "czekoladowej". Poprzez otwarcie składów na potrzeby wojska, m.in. przez firmę Wedel, do żołnierzy trafiły ogromne ilości słodyczy. We wspomnieniach pojawiają się nawet relacje, że cukierki i czekoladki jedzono na śniadanie, obiad i kolację. Tymczasem na innych odcinkach, wobec paraliżu służb tyłowych, w tym piekarni polowych, rarytasem stawała się kromka chleba. "W toku kampanii zdobycie chleba stawało się coraz poważniejszym problemem. 'Polowa piekarnia została rozbita' - zapisał lakonicznie ppor. Piotrowski - a 'prawie nigdzie w czasie krótkich dziennych postojów nie zdołano uruchomić na potrzebną skalę miejscowych piekarni'. Niedobór ten szybko zaczęli odczuwać żołnierze. 'Chleba nigdzie kupić nie można« - narzekał plut. Koprowski, a pchor. Skrzypek dziwił się 8 września po wydaniu pieczywa: 'Skąd oni tu wzięli świeży chleb?'. Na kwestię tę zwracali uwagę nawet generałowie - 'Dotkliwie daje się nam we znaki brak chleba, którego we wsiach w dostatecznej ilości dostać nie można' - zauważył gen. brygady Zygmunt Podhorski" - relacjonuje Artur Wodzyński. Wobec nędzy, jaka zaczęła zaglądać w oczy polskim żołnierzom w połowie września, zwraca uwagę godna pochwały postawa ludności cywilnej, która wspomagała przechodzące drogami oddziały jak tylko mogła - należy jednak przyznać, że dotyczyło to wsi zamieszkałych przez ludność polską. W przypadku wrogiej, niechętnej lub obojętnej postawy ludności ukraińskiej czy białoruskiej, dowódcy musieli dokonywać rekwizycji, by zapewnić byt swoim oddziałom. Za to w miejscowościach polskich wojsko traktowano na zasadzie "czym chata bogata", i choć relacje, w których pszczelarze oddają żołnierzom miód, a gospodynie wiejskie przynoszą domowe sery i zsiadłe mleko znów przywodzą na myśl czasy Napoleona, to z pewnością takie swojskie jedzenie nie tylko pozwalało zachować siły, lecz także podnosiło na duchu. Kiedy indziej natomiast wobec braku możliwości zaspokojenia głodu, zabierano żywność z porzuconych sklepów i magazynów: "Żołnierze wyciągają jakieś zapasy. Oni zawsze coś mają. (...) Na pytania jednak - skąd? Przeważnie nie odpowiadają. (...) Taka postawa szybko musiała się upowszechnić wśród wojska, skoro jedyną alternatywą było głodowanie" - pisze Artur Wodzyński. W innym miejscu historyk dodaje: "Przy przeszukiwaniu rozbitego sklepu dla ppor. Drzewienieckiego 'największą atrakcję stanowiła butla z jakimś sokiem czy też wodą z sokiem. (...). Co ciekawe, zdarzało się, że w rozbitych przez bombardowania magazynach cywilnych lub pociągach towarowych żołnierze znajdowali egzotyczne owoce z importu; pchor. Bronisław Zieliński w jednym z bezpańskich wagonów odkrył nawet daktyle". Tomasz Bienek Literatura: Karol Skrzypek, "Podkarpackim szlakiem września", Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1986.Artur Wodzyński, "W odwrocie i walce. Codzienność żołnierzy polskich podczas kampanii 1939 roku", Muzeum II Wojny Światowej, Gdańsk 2013.