W środę sąd zakończył proces i odroczył na tydzień ogłoszenie wyroku w tej sprawie. Po wtorkowych przemówieniach oskarżycieli i obrońców, w środę głos zabrali oskarżeni. Wszyscy wnieśli o utrzymanie w mocy wyroków uniewinniających. Najdłużej przemawiał główny podsądny, kpt. Olgierd C. (nie chce, by podawać jego dane i ujawniać wizerunek), dowódca grupy bojowej w bazie Wazi Khwa. Jak powiedział, urząd prokuratorski nie chce wyciągać wniosków z tego, co mówił w śledztwie i na procesie - "o tym jak działa, jak powinien i jak może działać żołnierz". "Prokurator mówił o prawie konfliktów zbrojnych, zasadzie proporcjonalności i minimalizowaniu strat na wojnie. Talibowie nie mają czołgów, śmigłowców i ciężkiego sprzętu - jeśli tak, no to po co nam rosomaki, armato-haubice, ciężki sprzęt? Ten sprzęt ma nam dać przewagę i wykorzystujemy go tak, jak potrafimy. Na I zmianie musieliśmy wszystko sami organizować i liczyć na Amerykanów" - podkreślił kapitan. Odpierając zarzut, że w rejonie Nangar Khel nie było zagrożenia, kpt. C. zauważył, że prokuratora nie było na miejscu. "A ja, jako dowódca, oceniłem, że zagrożenie było. Zatrzymano dwóch talibów, inni byli w rejonie i obserwowali, co się dzieje. Istniało zagrożenie, że może dojść do kolejnego ataku na polsko-amerykańskie siły" - powiedział, kończąc słowami: "Nie popełniłem czynu, który jest mi zarzucany przez prokuratora, i wnoszę o oddalenie jego apelacji". Kolejni oskarżeni (wszyscy zgadzają się na podawanie nazwisk i ujawnianie wizerunków), powtórzyli tę samą formułkę: "zgadzam się z moim obrońcą, proszę o oddalenie apelacji prokuratury i uniewinnienie mnie, moich przełożonych, podwładnych i kolegów". To precedensowa sprawa w historii polskiej armii i polskiego wymiaru sprawiedliwości. 16 sierpnia 2007 r. w wyniku ostrzału z broni maszynowej i moździerza wioski Nangar Khel na miejscu zginęło sześć osób - dwie kobiety i mężczyzna (pan młody przygotowujący się do uroczystości weselnej) oraz troje dzieci (w tym dwoje w wieku od trzech do pięciu lat); dwie kolejne osoby zmarły w szpitalu. Konwencja haska stwierdza, że ludność cywilna na terenach objętych działaniami wojennymi jest chroniona jej przepisami "w takim zakresie, w jakim nie uczestniczy w walkach". Złamanie konwencji jest zbrodnią wojenną, ściganą zarówno przez prawo międzynarodowe, jak i polskie. Prokuratura wojskowa z Poznania oskarżyła o taką zbrodnię siedmiu żołnierzy: dowódcę grupy kpt. Olgierda C., ppor. Łukasza Bywalca, chor. Andrzeja Osieckiego, plut. Tomasza Borysiewicza (przeszedł do rezerwy), starszych szeregowych Jacka Janika i Roberta Boksę oraz st. szer. rezerwy Damiana Ligockiego (jako jedyny nie miał on zarzutu zabójstwa cywili, lecz ostrzelania niebronionego obiektu). Groziło im do dożywocia, a Ligockiemu - do 15 lat więzienia. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie zebrał się w tej sprawie 54 razy. Na koniec prokuratura zażądała dla podsądnych kar od dwunastu do pięciu lat więzienia. Obrona i sami oskarżeni wnosili o uniewinnienie. Ich zdaniem państwo powinno brać odpowiedzialność za żołnierzy, których wysyła na wojnę, i udzielać im pomocy prawnej w razie popełnionego błędu. Z braku dowodów 1 czerwca 2011 r. sąd uniewinnił wszystkich oskarżonych - co do szeregowych sąd stwierdził, że nie popełnili oni zarzucanego czynu. Sąd podkreślił, że materiał dowodowy nie był pełny i miał liczne braki, na tyle istotne, że nie pozwoliły one na przypisanie winy podsądnym. Zarazem sąd przyznał, że prokurator miał prawo wszcząć śledztwo, a sąd aresztować żołnierzy w 2007 r. - bo istniało prawdopodobieństwo, że dopuścili się zarzucanych im czynów. To jednak za mało, żeby ich skazać - stwierdził sąd. Według sądu brak jest również dowodów, że dowódca grupy Olgierd C. wydał podwładnym rozkaz ostrzelania wioski. Sąd uznał jego wyjaśnienia za spójne i logiczne, zaznaczając, że głównymi dowodami przemawiającymi na jego niekorzyść były "pomówienia ze strony współoskarżonych". Sąd zwrócił uwagę, że pozostali oskarżeni mieli interes w pomawianiu go o wydanie rozkazu. Sąd ocenił, że żołnierze - nie chcąc ponieść odpowiedzialności za zdarzenie, którym byli "zszokowani" - umówili się, że przedstawią wersję o wymianie ognia z talibami w wiosce, potem zaś postanowili przyjąć linię obrony, że działali na rozkaz przełożonego. "Tego nie da się w żaden sposób potwierdzić. Żaden z obecnych w TOC (centrum operacyjnym bazy wojskowej) nie słyszał, by padł taki rozkaz. Nieprawdopodobne, aby w sytuacji usłyszenia takiego rozkazu nie zaprotestować, nie prosić o dodatkowe wyjaśnienia lub nie żądać polecenia na piśmie" - uznał sąd.