Nakaz poddania się kwarantannie zaskoczył rodzinę podczas wakacji nad morzem. Decyzję dostarczyli urzędnicy sanepidu, poinformowani przez krakowską stację, że jeden z synów małżeństwa miał kontakt z zakażonym koronawirusem księdzem. "Zaczęli podważać zarówno nasze działania, jak i ustalenia sanepidu krakowskiego, twierdząc, że chłopiec stał od księdza daleko, że nie widzą podstaw do kwarantanny, a my jako inspekcja sanitarna psujemy im urlop" - mówi w TVN24 Tomasz Bojar-Fijałkowski, dyrektor Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Nowym Dworze Gdańskim. Według sanepidu, niemożliwe było także wystawienie decyzji, która narzuciłaby rodzinie miejsce odbycia kwarantanny wyznaczone przez wojewodę. Kobieta odmówiła podania danych osobowych członków rodziny. Jak relacjonuje Fijałkowski, konieczna była asysta policji, a decyzję udało się przekazać dopiero w środę, bo we wtorek rodzina była poza ośrodkiem. "Minęły niecałe trzy godziny" Swoją wersję wydarzeń przedstawia pani, która po publikacji artykułu skontaktowała się z TVN24, podając się za kobietę, o której mówi dyrektor sanepidu. Jak tłumaczy, danych osobowych nie podała przez telefon z ostrożności. "Osoby z inspektoratu przedstawiały się pełnioną funkcją" i "taki telefon może wykonać każdy, w celu wyłudzenia danych" - cytuje jej wyjaśnienia TVN24. Kobieta twierdzi, że pracownicy sanepidu przyjechali do ośrodka 21.07 (wtorek) około godz. 14.30 i rzeczywiście nie było tam wówczas jej rodziny. "Nie otrzymałam informacji, że nie wolno mi go opuszczać" - tłumaczy. "Z decyzją o kwarantannie przyjechała policja ok. 18.30 i odczytała nam tę decyzję. W tym samym dniu (21.07) ok. godziny 21.30 wyjechaliśmy z ośrodka na miejsce kwarantanny. Zatem od całej procedury otrzymania decyzji do naszego wyjazdu minęły niecałe trzy godziny" - pisze. Jak twierdzi w środę przed godz. 5 rano rodzina była już w mieszkaniu w Krakowie. Zdaniem kobiety, dyrektor sanepidu nie chciał wysłuchać jej argumentów.