Na podstawie najnowszych danych przypomniał pan, że w ostatnich latach najbardziej wzrosły realne dochody najuboższych Polaków. I że ten wzrost przypadł na minione pięć lat. - Gdy porównamy rok 2019 do 2015, to zarówno dochody, jak i wydatki dolnych 20 proc. Polaków wzrosły najbardziej w porównaniu z pozostałymi grupami dochodowymi. Szczególnie w latach 2016 i 2017. Jeżeli zestawimy początek i koniec kadencji rządów z lat 2007-2015, sytuacja była gorsza. Ale takie porównanie może sugerować, że za zmiany odpowiadają głównie rządy. A wiadomo nie od dziś, że w gospodarce nie wszystko zależy od polityków. W retoryce politycznej ten wpływ jest zresztą przeszacowany - albo w służbie propagandy sukcesu ze strony rządu, albo kontrpropagandy opozycji. Powodów jest więcej? - Wzrost zamożności najbiedniejszych jest, jak sądzę, dość oczywistą sprawą. Rodziny z dziećmi są bardziej narażone na ubóstwo, a to one dostały zastrzyk dochodowy z programu 500+. Te pieniądze można bez żadnych ograniczeń łączyć z zasiłkami rodzinnymi, które trafiają do biedniejszych. Z drugiej strony następowała stała poprawa na rynku pracy. Spadało bezrobocie, więc łatwiej było o pracę. I, co warto zaznaczyć, wprowadzono minimalną płacę godzinową. Z powodu dobrej koniunktury i ogólnej sytuacji gospodarczej pracodawcom łatwiej było spełniać te wymogi i zatrudniać oraz płacić więcej. W skrócie, na tę poprawę złożyły się: ekspansja świadczeń, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, dobra ogólna sytuacja gospodarcza. Wskutek tego klasa średnia i zamożni zyskiwali, ale więcej zyskali najbiedniejsi. To jest z mojej perspektywy najlepszy możliwy model wzrostu gospodarczego, bo najbardziej korzystają na nim ci, którzy są w najgorszej sytuacji. Jeżeli zatem urzędujący prezydent w kampanii mówi, że poprawa losu najbiedniejszych to jego i rządu zasługa, ma rację? - Częściowo. Gdyby nie było 500+, kolejnych świadczeń finansowych i godzinowej płacy minimalnej, spadek ubóstwa, z jakim mieliśmy do czynienia, byłby mniejszy. Ale również by był, zaczął się już w 2015 r. Niskie bezrobocie i nacisk na płace pomogły ubóstwo zredukować. Chęć polskich rodzin do podejmowania pracy i korzystania z możliwości wzrostu gospodarczego także się do tego przyłożyła. Polityka społeczna państwa ma wpływ na ubóstwo, ale oczywiście nie tylko ona. Jaka w tym rola i zasługa prezydenta, to już osobne pytanie. Częstym argumentem przeciwko płacy minimalnej jest to, że jej podniesienie uderzy w najbiedniejszych, ograniczy możliwość zatrudnienia, wykluczy najsłabszych z rynku pracy, bo nikt za większą stawkę ich nie zatrudni. Czy te obawy - przynajmniej zanim uderzyła pandemia - się potwierdziły? - To znany katalog obaw, ale dane z ostatnich lat raczej ich nie potwierdzają. Dopiero w tym roku będzie inaczej - bo na rynku pracy będą widoczne skutki i kryzysu zdrowia publicznego, i gorszej koniunktury, i możliwości obniżania płac wynikającej m.in. z tarczy antykryzysowej. Mieliśmy dużą podwyżkę płacy minimalnej, a jednocześnie będzie dużo mniej miejsc pracy np. w turystyce, gastronomii, hotelarstwie, gdzie liczba osób zatrudnionych za taką płacę może być większa. Trudno jednak będzie oddzielić wpływ dużej podwyżki od wpływu innych, dużo silniejszych czynników. Czy w roku 2020 jesteśmy, a przynajmniej u progu kryzysu byliśmy, społeczeństwem bardziej egalitarnym? Bo toczyły się i dalej toczą ciekawe spory o nierówności. - Są dwie szkoły. Jedna mówi, że współczynnik nierówności w Polsce konsekwentnie spadał. I dopiero teraz, w 2018 i 2019 r., nieco wzrósł. Tu podstawą są GUS-owskie badania budżetów gospodarstw domowych. Druga szkoła, nowsza, zagląda do zeznań podatkowych i wskazuje, że jest znacznie gorzej, niż myśleliśmy, a nierówności w Polsce są niezwykle duże, nawet jedne z największych w Europie. A panu która szkoła jest bliższa? - Jeżeli porównamy realne przeciętne dochody na osobę w dolnych i górnych 20 proc., to różnica między nimi wzrosła o sześć proc. w 2018 r. Przy wydatkach wzrosła o trzy proc. w 2019 r. Może to sugerować, że w tych latach następuje odwrócenie trendu zmniejszania się nierówności. Proponuję też spojrzeć na ubóstwo. W 2016 r. nastąpił spadek ubóstwa, i to spory, w 2017 r. również, choć mniejszy. A w 2018 r. ubóstwo nieco się zwiększyło, nawet w wypadku dzieci i ubóstwa skrajnego. Intuicja podpowiada więc, że sytuacja się poprawiała, ale z tendencją coraz słabszą. Pamiętajmy jednak, kogo badania GUS nie ujmują prawie wcale - czołówki z setki najbogatszych ankieter nie zastanie w domu. A nawet jeśli zastanie, to nie namówi na wypełnianie ankiet, książeczek budżetowych, gdzie trzeba wpisywać dochody i wydatki przez miesiąc. Stąd ten krok w kierunku danych administracyjnych z urzędów skarbowych. Czy państwo polskie przesuwa się więc, jak mówią niektórzy, w bardziej solidarystycznym, a nawet lewicowym i socjalnym kierunku, czy pozostaje w modelu, na jaki zdecydowano się u początków III RP, tylko dokłada do niego instrumenty pomocy finansowej dla obywateli? - Tak naprawdę doganiamy wzorzec europejski - nie lewicowy czy prawicowy, tylko ogólnie przyjęty w powojennych gospodarkach na zachodzie Europy. Od początku lat 90. realizowaliśmy model nazywany neoliberalnym, wrogo nastawiony wobec transferów do osób w wieku produkcyjnym - świadczeń i zasiłków innych niż te dla najbiedniejszych z biednych. Ruszyliśmy się w lewo w tym sensie, że powszechne świadczenia trafiają także do klasy średniej. Dotychczas łatwo było ją buntować: że tylko płaci podatki, nic w zamian nie dostaje, na dodatek finansuje socjal innym. Jest jeszcze inne ciekawe zjawisko... Poza narzekaniem na nieróbstwo? - Gdy klasa średnia uważa świadczenia społeczne za zbyt małe, bo np. inflacja pożera 500+, albo jakość usług publicznych za niewystarczającą, pojawia się presja na zwiększenie wydatków społecznych, na podwyższenie świadczeń i poprawę jakości usług. A na tym korzystają najubożsi, ich dzieci i rodziny. W interesie wszystkich jest więc to, by klasa średnia nie uciekała z systemu usług publicznych, tylko domagała się doinwestowania, rozwoju, większych nakładów. To, czy za rządów Zjednoczonej Prawicy tak się dzieje, jest jednak kwestią sporną. Łukasz Pawłowski w książce "Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS" dowodził, że pieniądze przekazane w ramach świadczeń ludzie wydają na usługi, których państwo nie rozwija. Pan jest zdania, że powinniśmy rozwijać model oparty na bezpośrednich świadczeniach gotówkowych, takich jak 500+? - Tezy tej książki mnie nie przekonują. W świadczeniach mamy jeszcze trochę do zrobienia, a usługi były i będą rozwijane, szczególnie pod wpływem doświadczeń epidemicznych. Zobaczyliśmy kolejne słabości edukacji, a na ochronę zdrowia i tak narzekano. W świadczeniach zbliżamy się do pewnego optimum: dla wszystkich świadczenia powszechne, a dla biednych dodatki do nich lub dodatkowe świadczenia. Oznacza to, że wszyscy korzystają, ale bardziej ubożsi, którzy potrzebują większego wsparcia. Optimum ma oznaczać, że stworzyliśmy już polskie państwo dobrobytu? - Tarczę świadczeniową przeciw ubóstwu trzeba jednak uzupełnić. Pomoc dla wypadających z rynku pracy jest daleko poniżej europejskich standardów i rekomendacji. Nawet podniesiony przez działania antykryzysowe zasiłek dla bezrobotnych, którym chwalił się prezydent Andrzej Duda, nadal będzie mniejszy niż 50 proc. płacy minimalnej! I jest jeszcze pomoc społeczna. Zasiłki tutaj są tak skonstruowane, żeby były jak najmniejsze - gwarantowane 350 zł i maksimum 418 zł dla bezrobotnej osoby samotnie gospodarującej bez dochodu. Jak za to przeżyć?! Jeśli więc chodzi o świadczenia, w tym naszym polskim państwie dobrobytu są istotne luki. A jeszcze część świadczeń nie jest waloryzowana, więc z każdym rokiem tracą na wartości. To poważny problem? - Tak, zwłaszcza gdy w budżecie rodzin świadczenia stanowią większą część. Powoduje to osuwanie się w ubóstwo, co już się stało w 2018 r. - szczególnie wśród rodzin utrzymujących się głównie ze świadczeń. Na marginesie można dodać, że część środków na aktywizację zawodową, usługi i innowacje społeczne, polepszenie sytuacji na rynku pracy, a nawet żłobki płynie do nas z UE, z Europejskiego Funduszu Społecznego. Z polskich pieniędzy finansujemy bezpośrednie świadczenia społeczne. To też cecha naszego modelu. Czy koronakryzys to zmieni, zmusi rząd do ograniczenia świadczeń albo w inny sposób wstrząśnie modelem społecznym w Polsce? - Rząd na wiele sposobów stara się uniknąć przekroczenia konstytucyjnych progów zadłużenia publicznego - bo gdy je przekroczy, w 2021 i 2022 r. będą nas czekały drastyczne cięcia. Takie są wymogi w ustawie o finansach publicznych. Na razie wydatki związane z kryzysem - np. Polskiego Funduszu Rozwoju - nie wejdą do rachunku długu publicznego. Wyobraźmy sobie, że wybory wygrywa Rafał Trzaskowski i wetuje próby obejścia progów - to by wymuszało cięcia wydatków. I co się dzieje? - Przypomnijmy sobie, co się działo za PO w 2009 r. Obcięcie zasiłku pogrzebowego o dwa tys. zł, zamrożenie płac w sektorze publicznym, ograniczanie praw pracowniczych. Otwarte jest pytanie, jak będzie cięło PiS, gdy zostanie do tego zmuszone. Mamy jakieś historyczne analogie? - Austerity, czyli polityka oszczędności, w Polsce po 2008 r. oznaczała raczej ograniczanie praw pracowników, a w mniejszym stopniu bezpośrednie cięcia świadczeń, poza tym zasiłkiem pogrzebowym. Są też jednak ciche cięcia pod postacią decyzji o niewaloryzowaniu różnych świadczeń i progów, np. w 2009 r. w pomocy społecznej, gdy część osób nawet skrajnie ubogich nie załapywała się na pomoc. Próg uprawniający do otrzymania zasiłku był niższy niż minimum niezbędne do przeżycia - to był skandal! Koszty tamtego kryzysu przerzucano na najbiedniejszych? - Częściowo i oni je ponieśli. Politycy zazwyczaj unikają działań niepopularnych, a gdy je podejmują, szukają mocnych uzasadnień i przerzucają winę na innych. PO krytykowała i wyśmiewała becikowe. Odebrała je, kiedy doszła do władzy? Nie, ale nie waloryzowała, dodała wymóg wizyt u ginekologa i odcięła zamożne kobiety. Nawet rządy PiS nic tu nie zrobiły, tylko dodano nowe świadczenie do całej reszty. Oczywiście w Polsce nie mieliśmy kryzysu tak dotkliwego jak w Hiszpanii czy we Włoszech, nie mówiąc już o Grecji, więc i presja na cięcia była mniejsza. Wolę jednak sytuację, gdy jest z czego ciąć, niż taką, gdy tnie się najuboższym. Czy nadchodząca recesja będzie tak dotkliwa jak żadna wcześniej? - Trwa dyskusja nad tym, dlaczego bezrobocie nie rośnie aż tak, jak się tego spodziewano. Rząd utrzymuje, że to dzięki tarczom antykryzysowym. Podobnie jak wielu innych komentatorów spodziewam się, że bezrobocie będzie jeszcze rosło, choć niekoniecznie od razu o milion. Szczególnie że widzimy szybki powrót sytuacji do normalności. Pamięta pan te krzywe w kształcie literek U, V i L? Każdy scenariusz ożywienia gospodarczego jest możliwy, ale chyba bardziej V, czyli szybkie odbicie. O ile oczywiście epidemia znowu nie uderzy. Pandemia upowszechniła pojęcie grupy ryzyka. Kto w sensie ekonomicznym jest w Polsce grupą ryzyka, najbardziej zagrożoną konsekwencjami recesji i kryzysu? - Wszyscy podejmujący się pracy gorszej jakości i będący w gorszej sytuacji na rynku pracy. Młodzież - bo gdzie szuka zatrudnienia? W gastronomii, za barem, w pracach dorywczych, w turystyce. Ci, którzy dziś wchodzą na rynek pracy, będą mieli jeszcze trudniej. Kobiety z dziećmi oczywiście - bo do obowiązków wynikających z pracy zdalnej doszło więcej zadań związanych z wychowaniem i edukacją. A tym bardziej kobiety, które straciły pracę lub wynagrodzenie, bo nie mogły przejść na tryb zdalny. Te grupy, które zawsze są w gorszej sytuacji, straciły najbardziej. Natomiast klasa średnia stosunkowo łatwo - poza branżami całkowicie zamrożonymi przez lockdown - wychodzi z konsekwencji gospodarczych pandemii. W pewnych wypadkach, o ile nie mamy dzieci, jakość pracy klasy średniej może nawet się poprawia. Praca zdalna ma swoje plusy. Widzę nawet większe ryzyko pogłębienia nierówności między tymi, którzy wykonują rutynową pracę niskiej jakości, a tymi, którzy zajmują wyższe pozycje, pracują zdalnie i są dla firmy niezbędni, są więc ostatni do zwolnienia. Czyli to problem tzw. prekariatu - ludzi zatrudnionych w niestabilny, nieprzewidywalny, śmieciowy sposób? - Tak, ale u nas niestabilne formy zatrudnienia upowszechniły się do tego stopnia, że przestały właściwie kogokolwiek dziwić i stały się elementem "normalnej" sytuacji dla osób wchodzących na rynek pracy i będących na nim. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do tej trwającej od 20 lat - jak mówi prof. Joanna Tyrowicz - traumy poszukiwania pracy, że trzymamy się tego, co nam zaoferowano. Od czasów transformacji powtarzano ciągle, że świat jest płynny i niepewny, trzeba się do tego dostosować, trzeba być elastycznym. Konsekwencją kryzysu będzie więc nawet nie to, że masowo zbiedniejemy i nie będzie nas na nic stać, ale że pogorszy się i spotwornieje rynek pracy? - Tak. Choć nie dla wszystkich. Osoby o najwyższym wykształceniu i najbardziej pożądane przez pracodawców zachowają etaty nawet pomimo koronakryzysu. I jeszcze będą mogły dorabiać, bo popyt na niektóre usługi wzrósł. Natomiast pogłębi się przepaść między grupą najgorzej i najlepiej umocowanych na rynku pracy. A czy poziom ubóstwa wzrośnie? Myślę, że tak, choć liczę na efekty dodatku solidarnościowego i podwyżki zasiłku dla bezrobotnych. Może też wreszcie zostaną podniesione zasiłki z pomocy społecznej? Czyli apokalipsy nie będzie? - W 2020 r. zbiedniejemy jako społeczeństwo. Światowa gospodarka wpadła w poważne turbulencje, które mogą się przeciągać do kolejnego roku. Ale nie będzie tak, żeby klasy średnia i wyższa miały głodować, bez przesady. Apokalipsy nie będzie. Jakub Dymek