Remigiusz Półtorak, Interia: Po ogłoszeniu przez Brytyjczyków dopuszczenia do użytku oraz po nowych zapowiedziach premiera Morawieckiego znowu głównym tematem jest szczepionka. Byłby pan za tym, żeby wprowadzić u nas obowiązek szczepienia przeciwko koronawirusowi? Dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. walki z COVID-19: - Moim zdaniem taki obowiązek mógłby dotyczyć tylko określonych służb - np. mundurowych czy pracujących w ochronie zdrowia. Żadnych innych grup społeczeństwa nie powinien obejmować taki obowiązek. Nie pewno nie całej populacji. Dlatego, że obowiązek szczepienia może być nakładany tylko wtedy, kiedy pracodawca powierza obowiązki pracownikowi w zagrożeniu, którego szkodliwe efekty bardzo dobrze zna. Tak jest w przypadku szczepień przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B, przeciw któremu musi się szczepić każdy medyk. Albo gdy choroba jest śmiertelna, tak jak było w przypadku szczepień dziecięcych typu tężec, polio, odra czy krztusiec. Przy koronawirusie takiej wiedzy jeszcze nie mamy. Pytanie jest oczywiście związane z tym, że nie chcemy się masowo szczepić. Tak przynajmniej wynika z badań. Jest pan zaskoczony? - Kompletnie się nie zgadzam z interpretacją wyników tych sondaży. Według mnie, obraz polskiego antyszczepionkowego społeczeństwa jest fałszywy. W 2019 roku było w Polsce zaledwie 10 proc. osób, które były przeciwne powszechnym szczepieniom zarejestrowanymi, znanymi szczepionkami. Sondaże, na które pan się powołuje bardzo źle przedstawiają problem. Proszę zwrócić uwagę - pytamy ludzi, czy chcą korzystać ze szczepionki, która jeszcze nie istnieje. Nie znają jej wyników. Ja patrzę na to zupełnie inaczej - prawie połowa polskiego społeczeństwa wierzy w szczepionkę, której jeszcze nie ma. To jest bardzo dobry wynik, świadczący o ogromnym zaufaniu do naukowców i lekarzy. Przyznam, że dla mnie podstawowe pytanie dotyczyło tego, czy w sytuacji, gdy chętnych jest około 43 procent - tak wynika z tych ostatnich badań - pojawienie się szczepionki będzie miało dla nas rzeczywiście duże znaczenie. Ale z tego, co pan mówi, to się może jeszcze bardzo zmienić. Dobrze rozumiem? - Nie mam żadnych wątpliwości, że jeśli szczepionka okaże się skuteczna i bezpieczna, to będzie chciało się zaszczepić dużo więcej Polaków, może nawet 90 proc. Widzę inny problem - że szczepionki może wtedy zabraknąć. Proszę zobaczyć, co stało się w przypadku grypy. Przez wiele lat szczepienie przeciw grypie nie było uważane za potrzebne. W tym roku szczepionki zabrakło, bo ludzie zostali przekonani, że jest ona skuteczna i potrzebna szczególnie w sezonie covidowym. To dowód, że Polacy są racjonalni i podejmują dobre decyzje. Tylko trzeba im to odpowiednio wytłumaczyć. - Dlatego nie obawiam się, że szczepionka nie będzie akceptowana przez społeczeństwo. Bardziej się martwię, że jej zabraknie, bo będzie jednak powszechnie pożądana, jeśli tylko - powtarzam - okaże się skuteczna i bezpieczna. Ponadto, nie wszyscy będą mogli zaszczepić się jednocześnie - już dziś dostaję pytania, czy szczepionkę można będzie zakupić na rynku aptecznym, bo wielu prywatnych pracodawców jest już gotowych zakupić ją dla swoich pracowników. Premier właśnie zapowiedział, że są złożone zamówienia na 45 mln dawek, a szczepienia będą darmowe, dobrowolne i dwudawkowe. - I dobrze. Ale to wystarczy do zaszczepienia 22,5 miliona ludzi, co zajmie wiele miesięcy, a powinniśmy zaszczepić co najmniej trzy czwarte ludności, a najlepiej 90 proc., czyli prawie 35 mln ludzi. Tylko powszechne szczepienie może powstrzymać pandemię. Wygrywamy rzeczywiście z koronawirusem, jak twierdzi premier? - Nie. Przecież to widać, że nie wygrywamy. Nie chcę komentować takich wypowiedzi, bo to jest myślenie życzeniowe w chwili słabości. Tylko, że premier mówi tak nie po raz pierwszy. - To przykre, bo wszyscy na to czekamy, ale przecież widać od marca, że w weekendy w statystykach są spadki, a potem w ciągu tygodnia liczby zakażeń rosną. Jeśli ktoś w "dołku weekendowym" mówi, że jest super, to znaczy, że wykazuje nieuzasadniony optymizm. W środę mieliśmy ponad 13 tysięcy zakażeń, we wtorek było 9 tys., a jeszcze dzień wcześniej - pięć tysięcy. Wzrost zakażeń po weekendzie jest związany z tym, że jest mniej otwartych poradni medycyny rodzinnej, działa nocna i świąteczna pomoc medyczna, a laboratoria serwisują urządzenia, co powoduje, że badań i wyników pozytywnych jest mniej. - Te ponad 13 tysięcy to korekta, której się spodziewaliśmy. Zobacz też: Wielka Brytania dopuściła już szczepionkę do użytku Niedawno mieliśmy grubo ponad 20 tysięcy. Wahania są więc jeszcze bardzo duże, jak pan sam zwrócił uwagę, podając liczby. Z czego to wynika? - Prawie 30 tysięcy przypadków dziennie w ubiegłym miesiącu wzięło się stąd, że był szczyt fali zachorowań. Dzisiaj nikt nie mówi, że liczba nowych przypadków tak dynamicznie rośnie jak wtedy, ale też nie można powiedzieć, że wygraliśmy z pandemią. Nie wolno nam zbyt optymistycznie patrzeć na dane z dołka weekendowego. Ale to oznacza, że jesteśmy już za szczytem drugiej fali koronawirusa? - Na pewno szczyt jest za nami i krzywa się wypłaszcza. My, lekarze, patrzymy zawsze na średnią z tygodnia. Z ostatniego jest niższa niż z poprzedniego. To najlepszy znak, że fala epidemiczna się cofa. Jednocześnie liczba zgonów jest ciągle wysoka. - To prawda, ale tu trzeba pamiętać, że obecna liczba zgonów odnosi się do zakażeń sprzed dwóch-trzech tygodni. To nie jest tak jak z wypadkiem samochodowym, gdy ktoś ginie od razu albo w bardzo krótkim czasie. Pacjent z koronawirusem może chorować kilka tygodni, zanim jego organizm się podda. To w jakim momencie dzisiaj jesteśmy? Czy nie jest tak, że wiele osób rozpoznaje u siebie objawy zakażenia, ale zostaje w domu i się samoizoluje? To częsty scenariusz? - Trudno to określić precyzyjnie, ale można podejrzewać, że to jest znacząca liczba, może dodatkowe 20, a nawet 30 procent. Ta szara strefa powoduje, że epidemia nie będzie wygasać tak szybko, jakbyśmy sobie tego życzyli, bo te osoby nie izolują się i zarażają otoczenie. Rozmawiał Remigiusz Półtorak