13 grudnia Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. była dla nas krótka - wspomina ks. Henryk Bolczyk w swojej książce pt. "Krzyż nigdy nie umiera". Około pierwszej po północy mieszkańcy osiedla przy ulicy Mikołowskiej i Wincentego Pola zostali obudzeni hałasem, jaki powstał wokół jednego z bloków. Z otoczonego przez milicjantów i milicyjne samochody domu wyprowadzono, a właściwie wywleczono, Jana Ludwiczaka przewodniczącego kopalnianej Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność". Adam Skwira był jednym z pierwszych, który poszedł do mieszkania swego kolegi. Zastał tam wyrąbane drzwi, przerażoną żonę i dzieci, ślady krwi... To efekt pobicia górników, którzy zaalarmowani przez przewodniczącego wewnątrzkopalnianą linią telefoniczną, przybiegli mu na pomoc. Już o godzinie 3. nad ranem wiadomość o pobiciu i zatrzymaniu przewodniczącego dotarła na kopalnię, wywołując poruszenie wśród górników pracujących na nocnej zmianie. Narastające emocje górników zgromadzonych w łaźni łańcuszkowej zdołał opanować dopiero ks. Henryk Bolczyk. Trzej przedstawiciele załogi udali się do niego między 4 a 5 rano prosząc o przybycie na kopalnię i odprawienie mszy św. Tymczasem krótko po godzinie 6. przez radiowęzeł zakładowy nadano przemówienie gen. Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Dyrekcja zaś poinformowała, że zakład został zmilitaryzowany, a działalność związków zawodowych zawieszona. Około godziny 7. ks. Bolczyk przybył na kopalnię, do łaźni, gdzie przygotowano stół i dębowy krzyż misyjny. "Gniew wywołany w narodzie łatwo odbiera rozum, wzbudza emocje, zaciska pięści" - zapisał w swoich wspomnieniach kapelan górników. W czasie mszy św. przypominał górnikom o potrzebie czystych intencji w działaniu i o wierności prawdzie. Krótko po zakończonej mszy górnicy postanowili zawiesić protest, aby ostateczną decyzję podjąć w obecności większości załogi, czyli w poniedziałek rano. 14 grudnia Poniedziałek był dniem organizowania się załogi do strajku okupacyjnego, chociaż tak go nie nazywano aż do chwili, gdy przyłączyli się do niego pracujący na wszystkich zmianach. Pomimo istniejących wcześniej instrukcji władz krajowych "Solidarności" na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego okazało się, że Komisja Zakładowa kopalni "Wujek" nie była przygotowana na taką sytuację. Organizacyjnie sytuację wśród strajkującej załogi udało się opanować dopiero we wtorek nad ranem. Przede wszystkim należało zaspokoić potrzeby aprowizacyjne kilkutysięcznej załogi, które pojawiły się już w poniedziałek. Problem rozwiązał się poniekąd sam: mieszkańcy z pobliskiego osiedla spontanicznie zaczęli znosić chleb, wędliny i zupy, a kobieca część załogi przyjęła na siebie obowiązki związane z przygotowywaniem kanapek i rozdzielaniem pomiędzy strajkujących górników.Tego też dnia, zupełnie samorzutnie, zostały zabarykadowane bramy kopalni. Bez czyjegokolwiek polecenia i bez planu, chociaż po strajku prokurator wojskowy dociekał, pod czyim fachowym kierownictwem tego dokonano. Wieczorem około godziny 18. na kopalnię po raz drugi przybył ks. Henryk Bolczyk, by na prośbę górników odprawić mszę św. Chyba coraz trudniej było o modlitewne skupienie. Chwile uspokojenia mieszały się ze strachem. Ks. Bolczyk zapamiętał w szczególności, jak pod koniec mszy głos zabrał jeden z górników, by podziękować za jej odprawienie w tych nietypowych okolicznościach, aż tu nagle rozległo się paniczne wołanie: "chłopy, jadą!" Alarm okazał się fałszywy. "GRUDNIOWANOC.PL" - POCZYTAJ JAK WPROWADZANO STAN WOJENNY W KRAKOWIE