W tej chwili znane są nazwiska ok. 1500 Polaków zamordowanych w Hartheim. IPN w Szczecinie wznowił zamknięte już śledztwo w tej sprawie - 70 lat po zakończeniu wojny w archiwach odnaleziona została nieznana lista z kolejnymi nazwiskami pomordowanych. - W 2005 r. wybrałyśmy się z mamą Janiną do Dachau, gdzie miał zginąć mój dziadek Roman Durek, ojciec mamy. Szukałam dokumentów w obozowym archiwum, ale brakowało końca historii dziadka, brakowało jego ...śmierci. Coś się nie zgadzało - opowiada Elżbieta Rybarska. Historia Romana Durka rozpoczyna się w Poznaniu. Pod koniec lat 20. XX w. Roman jest elektrykiem w Elektrowni Miejskiej. Ulega wypadkowi, po którym ma niesprawną lewą rękę. - W 1932 r. wraz z żoną Franciszką z domu Graczyk i nowo narodzoną córką Janiną, czyli moją mamą, przenosi się do wybudowanego przez dziadka domu na Zielińcu. Dziadek działa w Kole Łowieckim, ma własną broń - opowiada Elżbieta Rybarska. W kole Roman Durek rywalizuje z Niemcem Szylingiem, właścicielem browarów, o prezesurę. - Polacy wybierają dziadka. W czasie wojny to mu zaszkodziło. W 1939 r. do Poznania wkraczają Niemcy. Polacy mają zdać m.in. radia i broń. - Dziadek nie oddaje. Szyling na niego donosi - ciągnie opowieść pani Elżbieta. Na dowód pokazuje dokumenty z procesu, który toczył się w sądzie okręgowym w Poznaniu w 1949 r. w sprawie kolaboracji kilku Polaków z Niemcami. Dwie inne osoby, które wynajmowały w domu Durka pokoje, także na niego donoszą. - Wiem, gdzie mieszka rodzina jednego z nich. Ale nic z tą wiedzą nie zrobię... - opowiada pani Elżbieta. Jestem zdrowy... W październiku 1939 r. gestapo aresztuje Romana Durka, zostaje osadzony w więzieniu przy ul. Młyńskiej w Poznaniu. 8 grudnia 1939 r. Niemcy wysiedlają całą rodzinę, ostatecznie - do Sokołowa Podlaskiego w Generalnej Guberni. - W tym samym czasie wypuszczają dziadka, ale kiedy wraca do domu, tam już nikogo nie ma. Próbuje odnaleźć swoją rodzinę, ale w rezultacie zostaje aresztowany po raz drugi w marcu 1940 r., trafia do Fortu VII w Poznaniu, a w maju do Dachau - opowiada pani Elżbieta. Ostatni list, jaki rodzina otrzymała od Romana Durka, pisany po niemiecku, pochodził z 3 maja 1942 r. Pisał w nim, jak wymagali Niemcy: "jestem zdrowy i tego samego oczekuję od Was". Dalej uskarżał się na brak wieści od bliskich. Zakończył: "Dużo serdecznych pozdrowień i pocałunków przesyła Wam wszystkim R.D.". Z dokumentów wynikało, że zmarł 21 lipca 1942 r. w Dachau, na katar kiszek. Prawda okazała się inna. - Dotarłam do niej dlatego, że jestem uparta i nie dam się "spławić". Zabrało mi to cztery lata systematycznych dociekań. Ale teraz już wiem, a dzięki mnie mogą poznać prawdę także inne rodziny, które były w podobnej sytuacji do mojej - dodaje pani Elżbieta. Zakład eutanazji Schloß Hartheim - Szukałam informacji o dziadku wszędzie, w każdej możliwej instytucji. Przełomem okazał się dokument, który otrzymałam z Arolsen - opowiada pani Elżbieta. W Bad Arolsen znajduje się największe w Europie archiwum, gromadzące informacje o prześladowanych, jeńcach wojennych, robotnikach przymusowych i ofiarach obozów koncentracyjnych z czasów II wojny światowej. W dokumencie z Arolsen znajdowała się informacja, że 4 maja 1942 r. Roman Durek z tzw. "Invalidentransport" (transportem inwalidów i osób niezdolnych do pracy) został wywieziony z Dachau. W rubryce "miejsce przeznaczenia" wpisano "nieznane". - Ale pracownicy archiwum dopisali u dołu swoją uwagę: "Tak zwane Invalidentransporte były według naszego rozeznania kierowane do zakładu eutanazji Schloß Hartheim". Wtedy po raz pierwszy usłyszałam nazwę Hartheim. Dopiero potem zrozumiałam, co ona oznacza - mówi pani Elżbieta. Ostatni list Roman Durek napisał zatem dzień przed śmiercią. W ten sposób, potwierdzający się w tysiącach innych przypadków, uspokajano rodziny ofiar. Akcja T4 Celowa i starannie przygotowana organizacyjnie eutanazja osób chorych i upośledzonych psychicznie, z wrodzonymi wadami rozwojowymi oraz pensjonariuszy zakładów opiekuńczych, pozostających w nich ponad 5 lat, prowadzona była przez nazistów w latach 1939-44. Określano ją mianem "eliminacji istnień niewartych życia" (niem. "Vernichtung von lebensunwertem Leben"), "akcją T4". Skrót "T4" pochodził od adresu biura akcji w Berlinie, Tiergartenstraße 4. W latach 1940-1941 zabito w ramach niej 70 273 chorych i niepełnosprawnych. Od kwietnia 1941 r. program rozszerzono o eksterminację także więźniów obozów koncentracyjnych (zginęło ich ok. 20 tys.). Podczas akcji opracowano metody masowego zabijania, stosowane później w Bełżcu, Treblince i Sobiborze, które Primo Levi (sam więzień Auschwitz) nazwał "fabrykowaniem trupów". Komory gazowe stosowane podczas eutanazji stały się z czasem elementem wyposażenia obozów w Mauthausen, Buchenwaldzie i Auschwitz-Birkenau. Eugenika "Naukową" podbudowę pod zbrodniczą eutanazję dała zmanipulowana eugenika. Pojęciem tym Franz Galton (1883) określił selektywne rozmnażanie, które miało prowadzić do ulepszania gatunków. Konsekwencją (nieprzewidzianą) jego idei stała się sterylizacja osób niepełnosprawnych, chorych psychicznie, prostytutek, alkoholików, włóczęgów, złodziei, a potem eliminowanie "osobników słabszych". Psychiatra Alfred Koch - co ciekawe wspólnie z prawnikiem Karlem Bindingiem - opublikował w 1920 r. pracę "Zgoda na unicestwienie istnień niewartych życia". Rok później ukazała się książka Eugena Fischera i Fritza Lenza "Zarys nauki o dziedziczeniu człowieka i czystości rasy" (1921). Ich tezy zostały uwzględnione w ustawach norymberskich (1935). Naukę zastąpiła ideologia. Wraz z dojściem Hitlera do władzy teoria została zastosowana w praktyce. W latach 1933-39 około 400 tys. "osobników słabszych" poddano sterylizacji. W 1939 r. rozpoczęto "akcję T4". Sprawy nie było Renesansowy, stojący w środku wsi, zamek w Hartheim w Austrii był znany przed wojną jako ośrodek opiekuńczy dla osób niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo. Jeszcze w 1938 r. pensjonariuszy zakładu wywieziono (zginęli później), a zamek przebudowano na fabrykę śmierci, w której mordowano przy pomocy gazu ok. 1000 osób miesięcznie. W Hartheim ginęli ludzie przywożeni z zakładów opiekuńczych w południowych Niemczech oraz więźniowie z obozów koncentracyjnych w Mauthausen, w Dachau, Ravensbrück i Buchenwaldu - w sumie ok. 30 tys. osób. Na miejscu znajdowało się krematorium, w których palono zwłoki. Nad wioską dzień w dzień wisiał ciężki odór, ale strach o własne życie powodował, że o tym, co dzieje się na zamku, mieszkańcy milczeli. Początkowo popioły i niespalone kości wrzucano do Dunaju. Z czasem zainstalowano na zamku maszynkę do mielenia niespalonych kości, co pozwalało uniknąć pozostawiania śladów. Zamiast Dunaju zaczęto wykorzystywać łąkę koło zamku. Kierownicze stanowiska w Hartheim zajmowali Niemcy, niższy personel rekrutowano pośród Austriaków. Inspektorem w Hartheim był oficer SS Wirth, późniejszy komendant obozów zagłady w Bełżcu, Treblince i Sobiborze. W zamku pełnił też służbę Austriak Franz Stangl, który był m.in. komendantem Sobiboru i Treblinki. Ciemna historia zamku w Hartheim przez wiele lat była nieznana, przed zakończeniem wojny naziści starannie zatarli ślady prowadzonej tam nieludzkiej działalności, zniszczono dokumentację. Śledztwo amerykańskich władz okupacyjnych niewiele przyniosło. Mieszkańcy nie chcieli słyszeć o przeszłości i starannie ją wypierali (dochodziło nawet do lżenia osób, które przyjeżdżały do Hartheim uczcić pamięć pomordowanych tam bliskich). Sprawy nie było. Dopiero pod koniec lat 60. XX w. zaczęto głośno mówić o tym, co działo się w Hartheim. W 1969 r. postawiono na terenie zamku pomnik upamiętniający ofiary, od 1997 r. istnieje tam muzeum. Polacy w Hartheim Śledztwo w sprawie Hartheim prowadził do 2009 r. IPN. Ustalono listę 1143 Polaków, którzy tam zginęli. Zostało ono wznowione w ubiegłym roku przez szczeciński oddział IPN. Powodem było odnalezienie nowej listy z ponad 1500 nazwiskami i numerami obozowymi osób wywiezionych do Hartheim, listy prawdopodobnie pochodzącej z Mauthausen-Gusen. Jest na niej ok. 450 polsko brzmiących nazwisk. - Apelowaliśmy o zgłaszanie się osób, którzy odnajdą na liście, opublikowanej na stronie IPN, swoich bliskich. Nie jest ich wiele, ale przesłuchujemy takie osoby, gromadzimy dokumentację, którą oni posiadają, weryfikujemy dane - mówi prokurator Marek Rabiega ze szczecińskiego oddziału IPN. - Na razie śledztwo jest w toku. Co ciekawe, lista wskazuje na dłuższy niż dotychczas zdołano ustalić okres dokonywania zabójstw w Hartheim - dodaje. Jak lista trafiła do polskich archiwów, nie jest pewne. Być może w drugiej połowie lat 40. XX w. została przekazana przez Amerykanów, którzy prowadzili tuż po wojnie śledztwo w sprawie Hartheim, polskiej misji wojskowej ścigającej zbrodniarzy wojennych. Tam, gdzie naprawdę zginął dziadek Od momentu, kiedy pani Elżbieta dowiedziała się prawdy, prowadzi własną walkę. W maju 2013 r. ukazał się w prasie artykuł poświęcony historii Romana Durka i jej poszukiwań. - Rozdzwoniły się telefony. Okazało się, że jest więcej takich rodzin jak moja, które nie mają pewności, jak zginęli ich bliscy - opowiada pani Elżbieta. Zaprzyjaźnia się z niektórymi. - W maju ubiegłego roku (2014) byliśmy razem na głównych uroczystościach związanych z wyzwoleniem obozu w Mauthausen i jego podobozów. Nie było w nich żadnych ulotek w języku polskim! Podobnie w Hartheim. Prócz tablicy, żadnej informacji o polskich ofiarach, a według listy, którą sporządza IPN jest ich w tej chwili ok. 1200! I żadnych wieńców z biało-czerwoną wstążką... Było mi po prostu przykro - opowiada pani Elżbieta. Wtedy właśnie była w Hartheim pierwszy raz, bardzo wzruszona, że może zapalić świeczkę w miejscu, gdzie naprawdę zginął jej dziadek. Przywiozła mamie kamyczki ze zbiorowej, symbolicznej mogiły na dziedzińcu zamku. W maju 2015 r. chciała pojechać ponownie, marzyła, by zabrać mamę. - Mama zmarła na Wielkanoc. Ale zdążyła poznać prawdę. Pani Elżbieta nie przestała walczyć. Wysyła listy, dzwoni, chce, by władze Austrii pomogły w uczczeniu pamięci Polaków, którzy zginęli w Hartheim. Najwięcej życzliwości okazał Florian Schwanninger, dyrektor muzeum w Hartheim. - Zaprosił mamę - wtedy jeszcze żyła, do Hartheim i zobowiązał się pokryć koszty - opowiada pani Elżbieta. Inne rodziny? - Namawiam, żeby też pisały. Może założę stowarzyszenie, które będzie pomagać rodzinom ofiar. To jest bardzo potrzebne! Archiwa pękają w szwach, a wiele osób nie wie, jak zakończyli życie ich bliscy. Inni nie mają pieniędzy, by pojechać do Hartheim i zapalić tam świeczkę - tłumaczy. - Zostaliśmy okaleczeni wojną na pokolenia. Tymczasem nikt nawet nie powiedział mojej babci, mamie i tysiącom innych "przepraszam". A ktoś powinien - kończy pani Elżbieta. Pamięć o dziadku i cierpieniach rodziny podczas wysiedlenia kultywuje także syn pani Elżbiety. - To ważne, pamięć powinna trwać - dodaje. Daina Kolbuszewska, Redakcja Polska Deutsche Welle Zapytania w sprawie zamordowanych należy kierować pod adresem: Dr. Gerhart Marckhgott Oberösterreichisches Landesarchiv Verein Schloss Hartheim / Gedenkbuch Schlossstraße 1 4072 Alkoven / Austria E-Mail: gedenk@hotmail.com