Dywizje sowieckie poszły do przodu, ale następnie cofnęły się. Polacy zostali więc sami. To spowodowało, że Niemcy byli w stanie cały swój wysiłek skoncentrować na odcinku 1 Dywizji. Wobec postawy skrzydłowych dywizji Armii Czerwonej nie mogła ona wykonać postawionego przed nią zadania przełamania niemieckiej obrony - powiedział PAP prof. Zbigniew Wawer, dyrektor Muzeum Wojska Polskiego. PAP: Latem 1943 roku w szeregach 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki znalazło się kilkanaście tysięcy Polaków. Jedna z książek o kościuszkowcach nosi tytuł "Nie zdążyli do Andersa". Dlaczego tak się stało? Zbigniew Wawer: - Na postawie układu Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku zawarto polsko-sowiecki układ wojskowy i ogłoszono tzw. amnestię dla obywateli polskich, którzy mogli opuścić łagry i więzienia. Jednak najbardziej przydatnych ludzi i w miarę zdrowych nie zwalniano. Wypuszczano głównie tych schorowanych. Były też takie łagry, których administracja nie spieszyła się z informowaniem o powstawaniu polskiej armii, bądź też w ogóle wiadomość taka nie docierała do Polaków. Stąd też nie mieli szansy trafić do armii generała Władysława Andersa. Również nie chciano zwalniać Polaków wcielonych do Armii Czerwonej. W ten sposób między wrześniem 1941 roku a marcem 1942 roku dotarło do Armii Andersa zaledwie kilkudziesięciu Polaków ze strojbatalionów. Czy dywizja kościuszkowska przed pójściem na front była należycie wyszkolona i wyekwipowana? - Regulaminowo czas formowania jednostki wojskowej i osiągnięcia przez nią zdolności bojowej wynosił wtedy 6-12 miesięcy. Dywizja kościuszkowska zaczęła być formowana w czerwcu 1943 roku, a więc jej żołnierze szkolili się około czterech miesięcy. Czyli została rzucona do walki po pospiesznym i pobieżnym przeszkoleniu. - Tak, ale to samo dotyczyło wszystkich jednostek sowieckich. Trzeba było zapychać luki w linii frontu. Kościuszkowcy mieli szansę przygotowania się przez cztery miesiące a przecież były dywizje Armii Czerwonej, które już po dwóch tygodniach od sformowania wysyłano na front. Były i takie, w których jeden żołnierz miał karabin, a drugi nie. Kiedy ten pierwszy ginął, drugi podejmował broń. Natomiast 1 Dywizja dostała pełne uzbrojenie. Czy dywizja trafiła na jakiś szczególny odcinek frontu? - Jej pierwsza bitwa miała mieć charakter propagandowy. Sowieci chcieli pokazać światu, że na froncie wschodnim bije się polska dywizja, w przeciwieństwie do armii generała Andersa, którą oskarżali, że nie chciała walczyć i uciekła ze Związku Sowieckiego. STAWKA (naczelne dowództwo Armii Czerwonej) zdawała sobie sprawę, że nie wysyła się niewyszkolonej jednostki na odcinek frontu, na którym zamierzano dokonać przełamania. 1 Dywizja została skierowana na pomocniczy odcinek, do 33. Armii generała Wasilija Gordowa. Walki, które określono jako bitwa pod Lenino - w istocie toczyły się pod Połzuchami i Trygubową - nie miały dużego znaczenia dla całego frontu niemiecko-sowieckiego. Podobno żołnierze sowieccy obserwując atak 1 Dywizji, mówili "Idut kak morjaki" - idą jak marynarze, co było najwyższym komplementem. Czy rzeczywiście polscy żołnierze zaprezentowali w boju tak dobrą postawę? - Oni chcieli walczyć o Polskę, bić się z Niemcami. Czekali na to od 1939 roku. Większość szła do ataku z pełną determinacją. Niestety, część z nich była pozostawiona samym sobie przez dowódcę jednego z pułków, Derksa, nieudacznika i alkoholika, który w trakcie bitwy był pijany, gdzieś się zaszył a faktycznie zdezerterował. Dziwi wielka liczba zaginionych - około 600. Było ich więcej niż poległych. Co się z nimi stało? - Większość z nich poddała się. Nie mieli wyjścia. Zostali okrążeni a skończyła się im amunicja. Tak zrobił m.in. porucznik Adolf Wysocki, którego potem Niemcy wykorzystywali, by opowiadał, jak żyje się w "sowieckim raju". To był moment, kiedy po odkryciu grobów polskich oficerów w Katyniu, Niemcy w Generalnym Gubernatorstwie rozpoczęli działania propagandowe, by przyciągnąć Polaków do antysowieckiego frontu. Czy bitwa pod Lenino była zwycięska, czy przegrana? - Dla żołnierzy była to walka zwycięska w tym sensie, że zaczęli bić się z Niemcami. Natomiast, jeśli chodzi o 1 Dywizję, trzeba pamiętać, że dywizje sowieckie mające razem z nią prowadzić natarcie, poszły do przodu, ale następnie cofnęły się. Polacy zostali więc sami. To spowodowało, że Niemcy byli w stanie cały swój wysiłek skoncentrować na odcinku 1 Dywizji, mogli ją atakować ze skrzydeł. Dywizja wobec postawy skrzydłowych dywizji Armii Czerwonej nie mogła wykonać postawionego przed nią zadania przełamania niemieckiej obrony - więc nie był to bój zwycięski. Trzeba też powiedzieć, że dowódca 33. Armii, gen. Gordow z niewiadomych przyczyn nienawidził Polaków. Dywizjom sowieckim wydał rozkaz przerwania natarcia, ale polskiej dywizji - nie. Nie mamy jednak dostępu do wszystkich dokumentów i rozkazów 33. Armii, a bez nich trudno o pełny obraz sytuacji. Krwawe straty to ponad 500 zabitych. Czy były duże dla dywizji? - Jak na warunki sowieckie i front wschodni, nie były specjalnie duże. Straty wielkości 1/5 czy 1/4 stanu dywizji nie były niczym nadzwyczajnym. Na wzgórzach Seelow, w operacji berlińskiej, dywizje sowieckie ponosiły straty wynoszące 50-70 procent stanów. Rozmawiał Tomasz Stańczyk