PAP: Pamięta pan rodzinną wioskę?Stanisław Antonow: - Tak, mieszkaliśmy we wsi Pełtew, powiat Złoczów w województwie tarnopolskim. W Pełtwi chodziłem do szkoły, ale już do kościoła jeździliśmy konnym zaprzęgiem jakieś 5 kilometrów do Glinian, bo u nas, w naszej wsi była tylko cerkiew. Dopiero przed samą wojną Polacy zbudowali kościółek w Pełtwi. I ja miałem swój udział w tej budowie - wraz z ojcem i starszym bratem woziliśmy drewno. A w czasie nabożeństw różańcowych w tym kościółku moja mama się bardzo udzielała, śpiewając modlitwy. Przez naszą wieś przepływała też rzeka Pełtew. - Polacy i Rusini wspólnie zasiedlali wieś. Wtedy nikt nie używał nazwy Ukraińcy, tylko Rusini. Na ponad 300 mieszkańców Pełtwi, tylko około 40 rodzin było polskich. To była duża, średnio zamożna wioska; było też wielu zamożnych rolników. Mój tato np. zarobił trochę w USA na swoje gospodarstwo. Jak współżyły te społeczności? Czy osobno, ale w zgodzie, czy razem, wspólnie obchodząc najważniejsze święta, czy były mieszane małżeństwa? - Żyliśmy wszyscy razem. Razem się bawiliśmy, chodziliśmy do szkoły. To byli nasi sąsiedzi, koledzy, znajomi. Moim dobrym kolegą był Milek, Ukrainiec. Wspólnie spędzaliśmy czas, Polacy i Ukraińcy. Wieczorami spotykaliśmy się i śpiewaliśmy piosenki, przeważnie po ukraińsku. To chyba jedno z najmilszych moich wspomnień. Pamiętam też wspólne zabawy np. w wojnę czy jazdę na łyżwach po zmrożonej wodzie, która gromadziła się w jamniskach, czyli ogromnych dołach po wydobyciu piasku. Miałem drewniane łyżwy z wmontowanym drutem, które sznurkami mocowało się do butów. Te czasy przedwojenne wspominam jak sielankę. Nikt nie dzielił wtedy nas pod względem narodowościowym. Żyliśmy razem. Wspólnie. Pomagano sobie wzajemnie w pracach polowych. Były też mieszane małżeństwa; jedna z sióstr mojej mamy wyszła za Ukraińca, ale oni osiedlili się w USA. Czy ludność ukraińska szanowała polską władzę na tym terenie? - Chyba tak, choć niewiele mogę o tym powiedzieć, bo byłem dzieckiem i nie zajmowały mnie te sprawy. Ale przecież to była Polska, a więc i władze były polskie, cała administracja była polska, choć mogli w niej pracować i Ukraińcy. Jak Ukraińcy zareagowali na wkroczenie Sowietów, a potem Niemców? I jak zmieniło to ich relacje z ludnością polską? - Dopiero jak wkroczyli Niemcy, pojawiły się różnice i podział na "my" i "wy". Rodzice np. dostali ultimatum, że w ciągu 48 godzin mają opuścić dom, wieś. Wtedy pojawiły się też nacjonalistyczne organizacje, jak UPA i wtedy też zaczęto nazywać ich Ukraińcami. A Niemcom było na rękę, że Ukraińcy "czyszczą" tereny z Polaków. Czy były jakieś obawy, że może dojść do takiej zbrodni? - Nie wiem, czy ktokolwiek przewidział, że może dojść aż do takich okrucieństw. Choć jakieś obawy na pewno były, a ludzie rozmawiali między sobą. Takie informacje dochodziły i do nas, skoro moi rodzice przygotowali w stodole schron, w którym ukryli mnie z bratem. Był przykryty słomą i odsuwaną deską, aby można było wejść do środka albo uciec np. w razie podpalenia. Czy słyszał Pan coś wtedy o UPA i Banderze? - Mam takie wspomnienie z tamtych lat. Sąsiad Milek, z którym ja się bawiłem, kolegowałem, przystąpił do banderowców, a to przecież właśnie oni mordowali Polaków. Milek był starszy ode mnie jakieś 2-3 lata. I nie wiem, czy to nie zaważyło na tym, że moi rodzice przeżyli, że ich tylko skatowano na podłodze domu, a nie zamordowano. Czy on czasem tam nie był i nie oszczędził moich rodziców przed zarąbaniem siekierą czy czymkolwiek innym... Bo oni nie zabijali strzelaniem, ale mordowali brutalnie, rąbali siekierami, torturowali, rozszarpywali. Jak się Pan uratował? - Mnie rodzice ukryli z jednym ze starszych braci w schronie, wykopanym w stodole. Miałem jakieś 12-13 lat. Sami natomiast się nie ukryli. Opowiadali, że zostali powaleni na podłogę, skopani, pobici, skatowani, żeby zdradzili, gdzie są dzieci. Nie wiem, czy oprawcy mówili nasze imiona, pytając o nas konkretnie, czy chodziło im o dzieci w ogóle. Bo najstarszy z braci był już żonaty, pracował na kolei i tam został. A mąż siostry pracował we Lwowie i nie pamiętam, czy oni właśnie wtedy nie pojechali do Lwowa. Ale z naszej rodziny nikt nie zginął, nikt nie został zamordowany. Wszyscy się uratowali. Nie wiem jak uratowali się rodzice. Podejrzewam, że może Rusinów wstrzymywało trochę nasze nazwisko. Moja mama z domu była Bomberzbach, a po mężu Antonów, pisane przez "ó" i tak się podpisywaliśmy. Ale potocznie nazywano nas Antonow, czyli już nie tak bardzo po polsku. Ilu Polaków z Pana wioski zostało wtedy zamordowanych? - Wiem, z opowiadania rodziców, o 12 zamordowanych rodzinach. Może nikt ich nie uprzedził, że właśnie na tę noc przygotowano rzeź... Jednak część mieszkańców mogła się też wcześniej wynieść z wioski, gdy zaczęły dochodzić wieści o tym, co planują Ukraińcy. Ludzie rozmawiali między sobą. Np. rodzina Rawskich, taka znana polska rodzina, z tradycjami patriotycznymi, w której polskość była bardzo pielęgnowana, chyba ocalała. Wydaje mi się, że oni wyjechali do Lwowa, jak zaczęło się mówić o działaniach band UPA. Czy pamięć o zbrodni jest wciąż żywa, czy to już tylko historyczny fakt sprzed lat? - O tamtych wydarzeniach pamiętam, ale jest to dla mnie już tylko historia. Rodzice mieli jeszcze nadzieję wrócić po wojnie na swoje. Tam został ich majątek, ich dom. Ale wyjechaliśmy do Brzeska, tam zamieszkaliśmy. Tam też poznałem swoją żonę, podjąłem pracę. Rodzice mieli nadzieję na powrót, ale po wojnie Pełtew i tamte tereny znalazły się już poza granicami Polski, w ówczesnym ZSRR. Czy Pełtew i tamte tereny na Wschodzie są nadal dla Pana ojczyzną? - Moją małą ojczyzną jest Brzesko. Ono zajmuje miejsce w moim sercu jako taka mała ojczyzna. Tam pracowałem w browarze wraz z ojcem małżonki. A wcześniej z bratem pracowaliśmy u Rybickiego w polu. Kopaliśmy ziemniaki. Natomiast Pełtew we wspomnieniach pojawia się jako miejsce urodzenia i czas beztroskiej zabawy, jako sielanka okresu przedwojennego. Jaki stosunek do zbrodni wołyńskiej mają Pana dzieci? - Dla nich jest to tylko fakt historyczny. Najstarsza córka trochę się tym interesowała, oglądała i zbierała jakieś zdjęcia, czasem słuchała wspomnień. Ale emocjonalnego stosunku moje dzieci nie mają do tych wydarzeń. Czy polska pamięć o Wołyniu jest Pana zdaniem wystarczająca? - O tych wydarzeniach pamięta się chyba mało. Więcej mówi się o zbrodni w Katyniu, o Smoleńsku. Temat zbrodni wołyńskiej powoli staje się chyba niewygodny w kontekście przyjaźni polsko-ukraińskiej. Jak budować pojednanie między Ukraińcami a Polakami po tym co stało się na Wołyniu w czasie wojny? Czy uważa Pan, że pojednanie z Ukraińcami jest możliwe? - To należy już do młodych. To oni mogą doprowadzić do pojednania i przyjaźni. Szczególnie, że dla nich te wydarzenia to historia. Natomiast ja nie mam odwagi czy ochoty, aby spotkać się z tym moim kolegą Milkiem. Nie wiem nawet czy żyje. Nie chcę też rozmawiać o tych sprawach. Nawet z ciekawości, żeby się dowiedzieć, dlaczego moi rodzice nie zostali zamordowani. Nie kusiło Pana, by wrócić do swojej wsi? - Mój starszy brat, mieszkający w Opolu, pojechał tam, pooglądał, ale tylko turystycznie. Natomiast mnie tam nie ciągnie w ogóle. Z nikim stamtąd nie utrzymuję kontaktów. Tamte tereny są dla mnie wspomnieniem. Jedynie żal mi nieżyjących już rodziców, bo ciężko pracowali, na to co osiągnęli i co musieli później zostawić. Nostalgię, sentyment mam do Brzeska, do nowej ojczyzny, gdzie się uczyłem, pracowałem, gdzie zacząłem nowe życie, no i teraz do Mielca, gdzie jest mój rodzinny dom. Rozmawiała Agnieszka Pipała Śledztwo IPN. Polaków mordowano w sposób niezwykle okrutny