Gdy w 1632 r. w bitwie pod Lützen zginął król Szwecji Gustaw II Adolf, opłakiwała go cała protestancka Europa. Wojna trzydziestoletnia, która zmieniła oblicze kontynentu, była - przynajmniej oficjalnie - starciem obozu państw ewangelickich z koalicją katolickich monarchii. W wojnie tej szwedzki król przyjął na siebie rolę wyzwoliciela protestantów Rzeszy Niemieckiej spod władzy wiernego Rzymowi cesarza. Okrzyknięty przez stronników mianem Lwa Północy, w ciągu pięciu lat przemierzył w bataliach, przeważnie zwycięskich, całą środkową Europę. Gdy poległ, jego ciało przewieziono z honorami do Szwecji, a w mijanych po drodze miastach Brandenburgii i księstwa pomorskiego (zamieszkałych prawie bez wyjątku przez luteran) urządzano uroczyste czuwania przy zwłokach, połączone z solennymi nabożeństwami. Tak narodziła się legenda "nowego Saula", pogromcy "papistów" - jak ówcześni protestanci nazywali katolików. Zgodnie z tą narracją katoliccy przeciwnicy Gustawa Adolfa okrzyknięci zostali Amalekitami. Z tymi ostatnimi, jak wiadomo, walczył pierwszy król Izraela. Król Szwecji chętnie się w ową opowieść wpisywał. W luterańskich kościołach jego państwa kaznodzieje zachęcali ludność do "wyzwolenia" papiesko-cesarskiej Europy, łącząc te apele z opisami prawdziwych, bądź też wyimaginowanych aktów okrucieństwa popełnianych na niemieckich ewangelikach. Utrącanie rogu Gdy trzydzieści lat później siostrzeniec Lwa Północy, król Karol X Gustaw ruszał na Polskę, wiele osób w Europie chciało widzieć w nim kolejne wcielenie "nowego Saula". Przywódca republikańskiej Anglii, lord protektor Oliver Cromwell wysłał doń list, w którym wzywał Szweda, by ten "utrącił róg katolickiej bestii". Ową "bestię" w oczach Cromwella reprezentował świat, w którym głową Kościoła był papież, zaś naczelnym przywódcą politycznym pozostawał cesarz z dynastii Habsburgów. Funkcja "rogu" przypadała tu Polsce. Porównanie to w oczywisty sposób odnosi się do Apokalipsy św. Jana (13, 1). Autor tego listu wcześniej sam brał udział w "utrącaniu rogu" katolickiej Irlandii i czynił to tak gorliwie, że mieszkańcy wyspy pamiętają mu to do dzisiaj. Karol Gustaw nie miał nic przeciw temu, by pójść w ślady sławnego wuja. Ale czuł się przede wszystkim wodzem, nie zaś religijnym przywódcą. Wzorem Aleksandra Macedońskiego marzył o podboju jakiegoś wielkiego królestwa na bliżej nieokreślonym wschodzie. Do tej roli Polska nadawała się idealnie. Początkowo władca skłaniał się ku modelowi krucjaty, mobilizując poddanych do zamorskiej wyprawy tymi samymi hasłami, jakimi czynił to jego poprzednik. Jednak na miejscu sprawy okazały się bardziej skomplikowane, niż wyglądały z perspektywy sztokholmskiego zamku Trzy Korony. Niechciany sojusz Rzeczpospolita nie była już tym samym krajem, z którym pokolenie wcześniej walczył Gustaw Adolf. Wtedy w okupowanych przez Szwedów miastach Pomorza Gdańskiego (zwanego wówczas Prusami Królewskimi) większość ludności stanowili jeszcze luteranie. Podobnie było w Inflantach, kolejnej arenie polsko-szwedzkich zmagań. Żołnierze Gustawa Adolfa mieli więc prawo wyobrażać sobie, że cała Polska - tak jak ewangelickie kraje Rzeszy - cierpi pod jarzmem katolickiego króla i biskupów. Przekonanie to, po powrocie do kraju, z pewnością zaszczepili swoim następcom, którzy teraz, w 1655 r., wyruszyli na ponowny podbój. Tymczasem to, co zastali, nie odpowiadało ich wyobrażeniom. Protestantów w Polsce zastali niewielu, głównie wśród szlachty, w znikomym procencie w innych klasach społecznych. Zaś tam, gdzie ewangelicy liczyli się jeszcze jako znacząca część społeczności, spotkał Szwedów kolejny zawód: luterański Gdańsk zamknął swe bramy przed najeźdźcami, deklarując wierność Janowi Kazimierzowi. Gdańscy kupcy dobrze wiedzieli, że ich miasto zawdzięcza gospodarczą pomyślność trwałemu związkowi z zasobnym polskim zapleczem, więc sojusz z luterańską, lecz biedną Szwecją wcale im się nie uśmiechał. W dodatku, po początkowej defensywie, w całym kraju budził się opór przeciw okupantowi. Najpierw Kraków, potem Częstochowa... Polacy tu i tam ruszali do walki pod hasłem obrony religii katolickiej. Taki postulat zawarto też w akcie antyszwedzkiej konfederacji, podpisanym przez szlachtę w grudniu 1655 r. w Tyszowcach. Duch wojennego łupiestwa Skoro upadła koncepcja wyzwolenia, luterańskim kaznodziejom, obsługującym polowe nabożeństwa w szwedzkich obozach, pozostało znane już porównywanie katolików do biblijnych Amalekitów względnie Kananejczyków. Izraelici, jak wiadomo, niszczyli ich miasta i zabierali ich dobytek. Wybrane ze Starego Testamentu wersety posłużyły więc tutaj jako usprawiedliwienie nienotowanej dotąd w Polsce grabieży klasztorów oraz innych miejsc kultu. W samym Poznaniu ogołocono w ten sposób 14 świątyń. To przedziwne połączenie ewangelickiej pobożności z duchem wojennego łupiestwa znalazło przykład w historii o dwunastu żołnierzach, którzy do rodzinnej wioski w południowej Szwecji na własnych plecach zanieśli podzielony na części ołtarz, zrabowany w jednym z polskich kościołów. Do dzisiaj można go oglądać w wiosce Nashult. Przywłaszczone dobra kultury okazały się jedyną trwałą korzyścią, jaką wynieśli Szwedzi z tej nieudanej krucjaty. Nieudanej nie tyle z powodu militarnej klęski, ile z tytułu braku ideowego uzasadnienia. Z tej też zapewne przyczyny o religijnym aspekcie "potopu" zapomnieli historycy, skupiający się na militarnych dziejach owego konfliktu. Jedynie w Trylogii Sienkiewicza możemy przeczytać, że szwedzcy najeźdźcy przed każdą bitwą "śpiewali luterskie psalmy na chwałę Bogu". Jacek Borkowicz