Z początku nic nie zapowiadało, że trzydniowa wyprawa po skarby z zatopionego statku "Whydah" będzie tak owocna. Ekipa pracująca na pokładzie mozoliła się w gęstej mgle, a nurkowie wracali z pustymi rękoma. Wszyscy byli już zmęczeni i rozeźleni, ale trzeciego dnia postanowiono wykopać jeszcze jeden, ostatni już rów na dnie morza, o średnicy około 4 metrów. Gdy nurek-szperacz schodził, by go zbadać, mało kto liczył na sukces. Barry Clifford myślał już o powrocie do portu na półwyspie Cape Cod (stan Massachusetts). Zamiast po 40 minutach, jak postanowił dowódca wyprawy, nurek dał sygnał, że wraca, już 20 minut po zejściu w głębiny. Członków załogi ogarnęło przygnębienie. Gdy jednak mężczyzna wyłonił się z wody, wszyscy oniemieli. Torba na znaleziska była wypełniona po brzegi!- Miał tyle różnych przedmiotów, monet i ołowianych kul, że więcej już nie mógł udźwignąć i musiał wracać. Przeczesał przy tym zaledwie 1 metr kwadratowy rowu. Monety leżały tam w kupkach, jak żetony w kasynie - powiedział Clifford, cytowany przez ABC News. Nurek Rocco Paccione przyznaje, że nie spodziewał się, iż cokolwiek znajdzie podczas ostatniego zejścia pod wodę. Gdy jednak jego wykrywacz metali nagle się ożywił, od razu zorientował się, iż natrafił na nie byle co. Paccione znalazł między innymi przypominającą kawałek skały tzw. konkrecję, która powstaje wtedy, gdy metale łączą się ze sobą w wyniku chemicznych reakcji w wodzie morskiej. Wykrywacz zasygnalizował też duże skupiska przedmiotów w kształcie monet; niektóre wyglądały tak, jakby były umieszczone w workach. Odkrywcom od razu podniósł się poziom adrenaliny; jeden z piratów z "Whydah" zeznał przed trzema wiekami, że właśnie w taki sposób przetrzymywano na tej jednostce zdobycz. W efekcie wrześniowych poszukiwań ekipa Clifforda znalazła skarby o wartości około 0,5 miliona dolarów! Oprócz monet wyłowiono m.in. złote naszyjniki i ołowiane kule do muszkietów. Niektóre przedmioty znajdowały się w piasku aż 6 metrów pod dnem. Amerykański poszukiwacz ma nadzieję, że jest już blisko odkrycia zasadniczej części skarbu "Czarnego Sama" Bellamy’ego - ładunku złotych i srebrnych monet o wadze kilku ton. Mistrz morskiego rozboju Człowiek, który zgromadził to bogactwo - Samuel Bellamy - był jednym z najskuteczniejszych morskich rabusiów w historii światowego piractwa. W lutym 2013 roku magazyn "Forbes" umieścił go na pierwszym miejscu listy "najlepiej zarabiających" piratów. Według ekspertów "Forbesa", w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, jego majątek wynosiłby obecnie 120 milionów dolarów. Urodzony w Anglii w 1689 roku, mały Sam został majtkiem na okręcie. Jako młodzieniec pływał do brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej, służył też na okrętach korsarskich w czasie wojny z Hiszpanią. Na Cape Cod poznał niejaką Marię Hallett. Połączył ich namiętny związek, ale rodzice dziewczyny nie chcieli mieć za zięcia biednego marynarza. Bellamy postanowił wtedy spróbować sił jako... poszukiwacz skarbów. Wraz ze swym kompanem Palgravem Williamsem zorganizował wyprawę po kosztowności z zatopionych statków hiszpańskiej tzw. Srebrnej Floty. Były to regularne konwoje, którymi Hiszpanie przewozili do kraju bogactwa ze swoich kolonii w Ameryce - srebro, złoto, klejnoty, perły, korzenie, cukier, tytoń itd. Wiele jednostek zatonęło podczas sztormów, część padała ofiarą napaści piratów i korsarzy. Na trasie Srebrnej Floty można więc było liczyć na "tłuste kąski". Bellamy’emu i Williamsowi nie powiodło się jednak. Poszukiwania skarbów w morzu i dziś są niezwykle trudne, a co dopiero mówić o początkach XVIII wieku, kiedy nie dysponowano żadnym specjalistycznym sprzętem. Dwaj Brytyjczycy nabrali jednak takiego apetytu na hiszpańskie bogactwa, że postanowili zdobyć je inną drogą. Zaciągnęli się na piracki statek "Mary Anne" kapitana Benjamina Hornigolda. Atmosfera na "Mary Anne" nie była najlepsza. Sporej części załogi nie podobała się postawa kapitana, który, jako lojalny poddany Korony Brytyjskiej, nie chciał atakować i rabować brytyjskich statków. W lecie 1716 r. postanowiono rozstrzygnąć spór wśród załogi poprzez głosowanie. Hornigold przegrał, złożył rezygnację z funkcji kapitana i opuścił jednostkę wraz z grupą lojalnych wobec niego ludzi. Pozostałych 90 marynarzy nieoczekiwanie wybrało na nowego dowódcę Sama Bellamy’ego. Świeżo upieczony kapitan miał zaledwie 28 lat, ale - jak się wkrótce miało okazać - talentów mu nie brakowało. Tak zaczęła się trwająca nieco ponad rok oszałamiająca piracka epopeja. Po przechwyceniu statku "Sultana" Bellamy przesiadł się na tę jednostkę, a kapitanem "Mary Anne" mianował swego przyjaciela Williamsa. Na swoją bazę wybrał niewielką wysepkę Blanco w zatoce Trellis. Piraci zbudowali tam osadę, w której gromadzili łupy, leczyli rany i organizowali huczne libacje po udanych rabunkach. Pływając pod czarną banderą z trupią czaszką i dwoma skrzyżowanymi piszczelami, "Sultana" i "Mary Anne" siały postrach na Karaibach, łupiąc statek za statkiem w błyskawicznym tempie. Bellamy’ego zaczęto nazywać "Czarnym Samem", gdyż nosił charakterystyczne długie czarne włosy, które związywał satynową opaską. Zyskał sobie opinię rycerskiego rabusia, bo załogi i pasażerów zajętych jednostek traktował łaskawie i - jeśli nie stawiali oporu - nie czynił im krzywdy. Stąd wziął się jego drugi przydomek - "Książę Piratów". Początkowo atakował tylko niewielkie jednostki. Wykorzystując każdą małą zdobycz, pieczołowicie uzupełniał zbrojownie swoich statków, a załogi wzmacniał nowymi ochotnikami. Najmłodszym piratem w załodze "Czarnego Sama" został 11-letni John King. Bellamy zaatakował i opanował statek, którym chłopak podróżował wraz z matką. Małemu Johnowi tak spodobały się obyczaje morskich zbirów i perspektywa zostania morskim rabusiem, że poprosił o przyjęcie do korsarskiego bractwa. Zaczął nawet grozić matce, że się zabije, jeśli nie pozwoli mu zostać z "Czarnym Samem". Rozbawieni piraci zabrali małego Johna ze sobą, pozostawiając na obrabowanym statku jego zrozpaczoną matkę. Tropem handlarzy niewolników Zimą 1717 r. Bellamy doszedł do wniosku, że jest już wystarczająco silny, by zaryzykować atak na większy statek. Celem flotylli "Czarnego Sama" miał się okazać niewolniczy trójmasztowiec "Whydah". Była to nowoczesna, niedawno zwodowana jednostka o wadze 272 ton, uzbrojona w 18 armat. "Whydah", którego nazwa pochodziła od portu w Afryce Zachodniej, uczestniczył w niesławnym "trójkątnym handlu" na Atlantyku. Brytyjczycy najpierw płynęli do Afryki, gdzie w zamian za liche ubrania, alkohol, świecidełka i broń małego kalibru nabywali niewolników. Następnie transportowali ich w straszliwych warunkach przez 3-4 tygodnie do Ameryki, by sprzedać "żywy towar" plantatorom. Otrzymawszy zań złoto, srebro, indygo i drzewo chinowe, wracali do Anglii, ciesząc się niebotycznym zyskiem. Drugi w swoje karierze rejs "Whydah" odbył z Afryki na Karaiby z niemal 400 czarnymi niewolnikami na pokładzie. Około 50 z nich zmarło podczas morderczej podróży przez Atlantyk. Resztę skutych kajdanami biedaków sprzedano na targach niewolniczych i wkrótce statek wypłynął z powrotem do Anglii obładowany złotem i srebrem. Właśnie wtedy w pobliżu Hispanioli ruszyły za nim "Sultana" i "Mary Anne". Pościg trwał trzy doby. Gdy piraci dogonili "Whydah", jego armaty na nic się zdały. Załoga wpadła w panikę i zaczęła naciskać na dowódcę, kapitana Lawrence’a Prince’a, by poddał statek. "Sultana" oddała tylko jeden ostrzegawczy strzał z armaty. Zorientowawszy się, że jego ludzie nie mają najmniejszej ochoty do walki, Prince kazał wywiesić białą flagę. Piraci "Czarnego Sama" wskoczyli na pokład supernowoczesnego żaglowca i rozbroili jego załogę. W ładowniach znaleziono ogromny majątek - 4,5 tony złota i srebra, skrzynie ze złotymi i srebrnymi monetami o wartości około 20 tys. funtów szterlingów, a także ładunek indygo i kości słoniowej. Dla marynarzy, zarabiających ówcześnie około 2 funtów miesięcznie, był to bajeczny wprost łup. Każdy z nich "zarobił" tego dnia równowartość płacy za kilka lat ciężkiej harówki na pokładzie. Zdobyczą był także wspaniały statek. Bellamy postanowił, że "Whydah" będzie odtąd jego okrętem flagowym. Przesiadł się wraz z załogą, liczącą już około 150 osób, na zdobyczny trójmasztowiec. Jak zwykle wspaniałomyślny, puścił wolno dotychczasowego dowódcę Lawrence’a Prince’a, przekazując mu "Sultanę". Część załogi Prince’a dołączyła do piratów, a pokonany kapitan odpłynął wraz z pozostałymi. "Czarny Sam" zaczął się zastanawiać co dalej... Gdy podjął decyzję, uroczyście przemówił do załogi: - No, chłopaki, dość się już nachapaliśmy. Pora do domu! Uznał, że po obrabowaniu w ciągu roku około 50 statków jego ludziom należą się wakacje. Zamierzał uciec daleko na północ, przewidując, że po ostatnim wyczynie królewska marynarka zorganizuje na niego wielką obławę.