To miało miejsce w 1944 roku, choć wrocławskie archiwalia miejskie dostarczono do Krzeszowa już jesienią 1943 roku. Dwa lata wcześniej, bo jesienią 1941 roku, zaczęły zjeżdżać do klasztoru pierwsze grupy Żydów, kierowanych tam przez gestapo z Breslau. W klasztorze zorganizowano dla nich obóz przejściowy. Okazuje się, że nie był to pierwszy z obozów. O jeszcze wcześniejszym, historia do tej pory milczała... W miesiąc po wybuchu II wojny światowej, 7 X 1939 roku, Hitler podjął istotne kroki wobec ludności niemieckiej zamieszkałej za granicą. W Berlinie opublikowano dokument "Dekret Führera i kanclerza Rzeszy o umocnieniu niemieckości". Stanowił on podstawę prawną do sprowadzenia do Rzeszy ludności pochodzenia niemieckiego, nie posiadającej obywatelstwa, zamieszkałej poza granicami Rzeszy. Dało to początek zakrojonej na szeroką skalę akcji wysiedleńczo-kolonializacyjnej pod nazwą "Heim ins Reich" (powrotu do Rzeszy, powrotu do domu). Dekret Hitlera wymieniał Niemców mieszkających w krajach nadbałtyckich, Rosji i Rumunii. Północną część tej ostatniej stanowiła kraina zwana Bukowiną. Cóż to za kraina? W XVIII wieku tak zaczęto nazywać obszar leżący na południowo-zachodnich kresach Rzeczypospolitej, za Czeremoszem, a pomiędzy Karpatami Wschodnimi (od zachodu) i środkowym Dniestrem (od wschodu). W tym znaczeniu posługiwano się określeniem Bukowina do czasu zajęcia jej przez Austrię w Küczük Kajnardży w 1774 roku. Na mocy tego układu Austria otrzymała Bukowinę. Wojska austriackie wkroczyły do niej rok później. Na mocy tejże aneksji, Austriacy wytyczyli granice Bukowiny podczas kilkunastoletnich rządów wojskowych, a potem wcielono ją do Galicji, jako jeden z jej najsłabiej zaludnionych powiatów o powierzchni ok. 10 500 km kw. W roku 1849 Bukowinę odłączono od Galicji. Utworzono z niej odrębny kraj koronny z własnym rządem i sejmem, ale nadal powiązany z galicyjskimi strukturami sądowniczymi i prokuratorskimi. Odtąd Bukowinę urzędowo nazywano księstwem. Ten stan rzeczy pozostawał do końca I wojny światowej, po której traktat wersalski, m.in. za sprawą bukowińskich Polaków, oddał Bukowinę wraz z Besarabią (dzisiejszą Mołdawią) Rumunom, którzy połączywszy wszystkie swoje ziemie w jedną całość, nazwali państwo Wielką Rumunią. Bukowina funkcjonowała w dotychczasowym kształcie w ramach państwa rumuńskiego aż do 1940 roku. Była wielonarodowościową mieszaniną kultur i obyczajów. Większość ludności bukowińskiej posiadała obywatelstwo rumuńskie i pochodziła częstokroć z rodzin mieszanych - Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Słowacy, Rumuni. Mieszanina języków była tam na porządku dziennym. W ściśle tajnym protokole, podpisanego 23 VIII 1939 roku w Moskwie paktu Ribbentrop-Mołotow - jak wiemy - była mowa o Polsce i "rozgraniczeniu interesów Niemiec i ZSRR mniej więcej wzdłuż linii Narwii, Sanu i Wisły na obszarze państwa polskiego" (w pkt. I). Jednakże pkt. III tegoż tajnego dokumentu traktował o Europie Południowo-Wschodniej, gdzie "strona radziecka podkreśla swoje zainteresowanie Besarabią. Ze strony niemieckiej stwierdza się zupełnie désintéressement [brak zainteresowania] odnośnie tego terytorium". Co ciekawe, nigdzie w tajnym dokumencie nie było mowy o sąsiedniej Bukowinie. Nie było o niej mowy również w tzw. II pakcie Ribbentrop-Mołotow - już po kapitulacji Warszawy -zawartym 28 IX 1939 roku. Ten jedynie porządkował strefy wpływów w okupowanej Polsce. Jednakże Związek Radziecki już 28 VI 1940 roku zajął nie tylko teren Besarabii. Działając metodą faktów dokonanych, niespodziewanie wkroczył zbrojnie również na północną Bukowinę. Włączył ją do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, jako czerniowiecki obwód administracyjny. Dla zamieszkałej tam ludności nastąpiła tzw. pierwsza okupacja radziecka, trwająca aż do napaści Niemiec na ZSRR 22 VI 1941 roku, kiedy to Rosjanie wycofali się z Bukowiny. W międzyczasie (5 IX 1940) Niemcy podpisały w Moskwie umowę radziecko-niemiecką o przesiedleniach ludności z północnej Bukowiny i Besarabii. A później kolejny dokument - z Rumunią, o przesiedleniach z południowej Bukowiny i Dobrudży. Traktat niemiecko-radziecki głosił m.in., "że chęć przesiedlenia może być wyrażona ustnie bądź pisemnie; przesiedlenie jest dobrowolne; nie może być przy tym stosowany żaden pośredni lub bezpośredni nacisk". Na wyjazd dzieci do lat 14 wystarczyła jedynie zgoda rodzica (uznawanego za głowę rodziny), dzieci starsze zgłaszały swój wyjazd (pisemnie lub ustnie) niemieckiemu pełnomocnikowi. Do przesiedleń wyznaczono czas pomiędzy 15 IX a 15 XI 1940 roku. Niemcom spieszyło się, gdyż chcieli rozwiązać problem przesiedleń przed nadejściem srogiej rosyjskiej zimy. Wydrukowano dwujęzyczne plakaty, gdzie - w poszczególnych miastach i wsiach bukowińskich - pozostawiono jedynie miejsce na wpisanie daty rozpoczęcia całej operacji. Na samej tylko Bukowinie Niemców zaskoczyły rozmiary akcji. Jeszcze w roku 1930 w trakcie przeprowadzonego tam spisu powszechnego, pochodzenie niemieckie deklarowała mniejszość licząca 75 533 osoby, to dziesięć lat później przesiedlono aż 95 770 osób. Zadano sobie pytanie: skąd nagle w ciągu tych kilku lat "pojawiło się" ponad 20 tysięcy Niemców, którzy opuścili Bukowinę? Przepisy dotyczące wysiedleń nie były szczelne. Wystarczyło, że jedno z dziadków było pochodzenia niemieckiego, aby życzenie wyjazdu było spełnione. W wielonarodowej Bukowinie małżeństwa mieszane (choćby polsko-niemieckie) nie należały do rzadkości. Strach przed Rosją Radziecką i możliwością zsyłki na Syberię był wśród bukowińskich Polaków duży. Zapewne docierały do nich wieści o pierwszych deportacjach Polaków na Sybir rozpoczętych już w lutym 1940 roku. Ci, którzy prowadzili własne zakłady, warsztaty czy należeli do miejscowej inteligencji, w oczach władzy radzieckiej uchodzili za "kułaków". Im wywózka na Syberię groziła w pierwszej kolejności. Uzasadnione obawy o przyszłość powodowały, że i oni, pomimo braku deklarowanego obywatelstwa, starali się wybierać wyjazd w przeciwnym kierunku. Akcja "Heim ins Reich" była do tego doskonałą okazją, zdarzało się, że i odpowiednio "argumentowaną", bowiem w grę często wchodziły pieniądze. Lepiej zapłacić niż stracić. Problemu nie było także z językiem, bo na niemiecki przechodziło się tu płynnie. Od roku 1940 naziści zaczęli wywłaszczać setki kościołów. Zakazywano rekolekcji, pielgrzymek czy procesji, gdzie gromadzili się wierni. Zamykano gazety katolickie, przedszkola i biblioteki parafialne. Zabroniono przyjmowania do zakonów. Nie ominęło to także krzeszowskiego klasztoru, który prawie w całości zarekwirowało SS. Nie pomógł nawet sam Franz von Papen, którego podczas wojny odsunięto na placówkę dyplomatyczną w Turcji, a którego zdjęcia z wizytacji klasztoru i praktyk religijnych w 1935 roku, kiedy to benedyktyni obchodzili 200. rocznicę konsekracji kościoła Najświętszej Marii Panny, można dziś podziwiać w krzeszowskich archiwaliach. Benedyktyński konwent musiał zmieścić się w jednej, skromnej części skrzydła. Nie było to trudne, bo 40 z zakonnych braci zaciągnięto wkrótce do służby wojskowej w Wehrmachcie. 15 z nich nie przeżyło wojny. Za przesiedlenia Niemców odpowiadała organizacja VoMi, czyli SS-Hauptamt Volksdeutsche Mittelstelle (Główny Urząd Kolonizacyjny dla Niemców etnicznych w ramach SS). VoMi dbała nie tylko o interesy Niemców (lub uznawanych za Niemców) poza granicami III Rzeszy, nie będących jednak obywatelami III Rzeszy. Realizowała także plany germanizacyjne, związane z hitlerowskim poszerzaniem tzw. przestrzeni życiowej. Miała przeprowadzać selekcję rasową i germanizację obywateli uznanych za Volksdeutschów. Na czele organizacji stał Obergruppenführer SS Werner Lorenz. Wśród rozległej, zbrodniczej działalności VoMi (m.in. tworzenie "piątych kolumn", brutalne wysiedlanie ludności etnicznej z terenów państw podbitych przez III Rzeszę czy germanizację dzieci, w tym polskich), skupmy się na przesiedleniach do Rzeszy obywateli zamieszkałych na terenie Rumunii, a konkretnie interesującej nas Bukowiny. Skrupulatny Lorenz opublikował w 1942 roku propagandowy raport- książkę ("Der Zug der Volksdeutschen aus Bessarabien und dem Nord-Buchenland"), w której podsumowywał 8-tygodniową akcję przesiedleńczą ludności z Bessarabii i Bukowiny. "Wielkie Niemcy przyjmują swoich synów z odległych stron i kierują na miejsca wyznaczone przez Führera w ramach budowy niemieckiej przyszłości" - pisał we wstępie do raportu. Ogółem zorganizowano blisko 900 obozów, w różnych regionach Rzeszy, przyłączonej doń Austrii czy Czechosłowacji. Na mapie założonych obozów przesiedleńczych nie zabrakło Dolnego Śląska. Jak pamięta Rozalia Krasowska (obecnie Kozakiewicz) z Panki koło Storożyńca, w ich wsi zapisy chętnych na wyjazd do Niemiec w 1940 roku prowadził doktor Eipert. - Kto mógł i chciał, zapisywał się do Niemiec. Adwokaci, profesorowie...Niemcy nie za bardzo dociekali, kto jest kto... Nie było sprzeciwu, tylko z jedną zmianą. Ja nazywałam się odtąd Rosa Krasowski, z "i" na końcu. Pani Rozalia miała z wyjazdem łatwiej, bo choć nieżyjący już ojciec był Polakiem, to mama była Niemką. - 5 listopada 1940 roku mama, ja i rodzeństwo wyjechaliśmy ostatnim transportem ze Storożyńca, wagonami osobowymi. Najpierw z Hliboki do Storożyńca. Miałam wówczas 17 lat. Po pięciu dniach dojechaliśmy do Striegau na Dolnym Śląsku, dzisiejszego Strzegomia. Tam poznaliśmy pierwszy obóz dla nas, przesiedleńców z Bukowiny. Zorganizowany został na 1500 osób. Byliśmy w nim przez tydzień. Spaliśmy w bardzo dużej sali, same sienniki na podłodze, koce. Pod kocem ubierało się i rozbierało. Dwa rzędy głów, dwa rzędy nóg, tak ciasno było na sali. (...) Porozdzielano nas między różne obozy. Podobny przypadek opisuje Olga Gąsior (obecnie Guła) pochodząca z bukowińskiej Nowej Żadowy: - W 1940 roku wyjechaliśmy do Niemiec. Moi rodzice byli małżeństwem mieszanym - Rudolf Gąsior, Polak i Stanisława z domu Staats, która miała niemieckie pochodzenie. Było nas sześcioro dzieci. Początkowo rodzice nie chcieli wyjeżdżać z Bukowiny. Ale gdzieś około września mama dowiedziała się, że jak tu zostaniemy, to mogą nas wywieźć aż na Sybir. Ojciec miał trochę zadziorny charakter, co nie podobało się, zwłaszcza miejscowym Ukraińcom i też nie bardzo chciał zostać w Nowej Żadowie. Dopiero w listopadzie wszyscy wsiedliśmy do pociągu, który nam podstawiono i po długiej jeździe, w nocy dotarliśmy aż do Grüssau na Dolny Śląsk. Dziś to jest Krzeszów. Tam zamieszkaliśmy w klasztorze. Miejsce to zostało naszym nowym domem, teraz obozem dla przesiedleńców, umsiedlungslagrem. W Grüssau przebywali miejscowi zakonnicy, w brązowych habitach. Przenieśli się do oranżerii obok. Ale modlili się w kościele, my wraz z nimi. Sam klasztor zajęło już SS. Obóz był pod strażą i liczył około 850 przesiedleńców z Bukowiny. Zajęliśmy pokój przejściowy, w drugim ulokowano rodziny Smajdów i Happichów. Pełno materacy porozkładano na podłodze, ciasno się zrobiło. Ojciec nie mógł usiedzieć na miejscu, wyrwał się po cichu, nielegalnie, do miejscowego młyna, do jakiejś pracy. Kiedy powrócił do obozu, sprawa wydała się. Lagerführer nie mógł się nadziwić, jak ojciec tak sam zdołał opuścić obóz. Dostał za karę kilka dni wewnętrznego aresztu, na najwyższym piętrze, chyba klasztornym strychu. Z naszych wysiedleńców zorganizowano straż wewnętrzną, która pilnowała ojca. Nawet zagrożono nam, że jak będzie tak dalej postępował, to wszyscy trafimy do Auschwitz. Mnie i siostrze pobierano krew, robiono badania, zdjęcia - czy nadajemy się na "właściwą", germańską rasę. Ojcu się to nie podobało, jak to wszystko zobaczył, chciał koniecznie wracać na Bukowinę. Ale powrotu już nie było... Ostatecznie po trzech miesiącach trafiliśmy do kolejnego lagru. Blisko, bo do Landeshut. Był już marzec 1941 roku. Ojcu kazano pracować w kopalni węgla kamiennego, w Gottesberg. Przyjeżdżał do domu od czasu do czasu. Najmłodsza moja siostra Weronika urodziła się już w Landeshut. Tam mieszkaliśmy w ciężkich warunkach, po trzy rodziny w jednym pokoju. W Landeshut poszłam do szkoły. Jeszcze inne były losy typowo polskiej rodziny Lesiów. Pani Janina Leś (obecnie Menich) tak to zapamiętała: - Oboje rodzice byli Polakami. Ojciec miał w Nowej Żadowie piekarnię. W 1940 roku opuściliśmy Bukowinę. Dopiero po latach dowiedziałam się, jak do tego wyjazdu doszło. W naszej Nowej Żadowie pracował niejaki pan Nowakowski, Polak. Ojciec został zaliczony do tzw. kułaków, no bo przecież był piekarzem. Nowakowski przekazał ojcu wiadomość, że jesteśmy na liście NKWD do wywózki na Syberię. Tato nie mógł "kombinować" z nazwiskiem. Nic z tego nie wyszło, w końcu zapłacił za wpisanie nas na listę wyjeżdżających do Niemiec. Wiadomo - pieniądz może wszystko. Kiedy siedzieliśmy już na furmance, mama rzekła do siostry, aby nie oglądała się, bo będzie bardzo żałować. I tak wyjechaliśmy z Bukowiny. Polska rodzina z niemieckimi i półniemieckimi wysiedleńcami. Między sobą rozmawialiśmy po polsku, ale wśród obcych jedynie po niemiecku. Zwłaszcza pilnowano mnie, najmłodszą, abym przypadkiem nie "wygadała się" po polsku. Nazwiska nie zmieniliśmy, ale chyba zamiast Leś byliśmy już Lesch. Zanim Lesiowie trafili do klasztoru Grüssau, kilka dni spędzili w innym obozie przesiedleńczym. Urządzonym tuż obok, w pobliskim przysiółku Betlejem. Jak wiadomo, to energiczny opat Bernard Rosa, który tu nastał w 1660 roku, postanowił zmienić opactwo w "nową Jerozolimę", tworząc kalwarię i przysiółek. Ale Janina Leś inaczej zapamiętała tę nazwę: - Boże, gdzie ja jestem. Tu przecież urodził się Pan Jezus! Mama strasznie przeżywała ten nasz wyjazd, płakała. Chciała koniecznie wracać na Bukowinę. Tam została jej mama, moja babcia Anna Wilusz. A tu niemiecka orkiestra grała na nasze powitanie. Decyzję o wyjeździe z Bukowiny mama wybaczyła ojcu później. Dotarło do niej, jakie to okropności i morderstwa dzieją się na Bukowinie. W Grüssau ojciec zaczął pracować, bo na miejscu w klasztorze była piekarnia. Ojciec pracował także w kuchni obozowej. "Herr Lesch, ty tu będziesz całym szefem!" chwaliła ojca szefowa kucharek. Najpierw dostaliśmy w klasztorze duży pokój dla kilku rodzin, potem zamienili na mniejszy, ale tylko dla naszej czteroosobowej rodziny. W pokoju były piętrowe łóżka. Mama od razu go posprzątała, bo wyglądał okropnie. Nawet lagerführer ją pochwalił, jak ma tu czysto. Ci przed nami, to byli dopiero brudasy! Karolina, moja siostra, dostała pracę w Landeshut, w fabryce odzieży. Karolina bez przerwy płakała, także nie mogła pogodzić się z tym, że opuściliśmy naszą Bukowinę. Na dole była stołówka, tam jedliśmy posiłki. Dzieciom, które ładnie zjadły, dawano dla zachęty po batoniku. Nie mogłam tego jeść, byłam przyzwyczajona do bułeczek i ciastek, wypieków ojca. W naszym obozie wiele par brało śluby. Po szerokich klasztornych schodach schodzili do głównego kościoła. A on bardzo mi się podobał, taki był piękny. U nas nie było takich. Moja siostra, kiedy wracała po tygodniu z pracy w Landeshut, to po klasztornym placu jeździła rowerem. Kiedy po 73 latach kobiety opowiadają swoje historie siostrom benedyktynkom z Krzeszowa, sprowadzonym tu ze Lwowa w 1946 roku, przełożona nieoczekiwanie przynosi zdjęcie ślubne młodej pary. Cóż może robić w klasztorze? Jedyne wytłumaczenie jest takie, że należeć może do przebywających w nim w latach 1940-41 Bukowińczyków. Czy można odkryć coś więcej? Pewnie tak, bo niebawem panie zaproszone przez siostry, bezbłędnie wskazują klasztorne pokoje, w których mieszkały. Kolejna z mieszkanek krzeszowskiego obozu to Marta Radetz (obecnie Zjawin). Jej historia jest także niezwykła: - Kiedy wyjeżdżaliśmy z Bukowiny mama była ze mną w ciąży. Za kilka dni miałam się urodzić. A urodziłam się w Landeshut (dzisiejszej Kamiennej Górze) w dosyć niezwykłych okolicznościach. Moi rodzice, Maria z domu Smajda i Józef Radetz, trafili w październiku 1940 roku z Bukowiny do Grüssau. Brat Klemens, dziadkowie Ferdynand i Karolina. Dziadek był stelmachem w Nowej Żadowie, jednocześnie pełnił funkcję wójta. Dziadkowie posiadali duże gospodarstwo. W jednym pokoju klasztoru w Grüssau zamieszkały nas trzy rodziny, także moja chrzestna z rodziną. Wielki to był honor dla komendanta obozu, gdyż byłam pierwszym dzieckiem tam urodzonym. Mama opowiadała, że komendant posłał po mnie do szpitala samochód. A później na moje chrzciny podarował ojcu beczkę piwa. Ale wtedy nie zawsze były powody do śmiechu. Kiedy mama była chora po porodzie, a ojciec nad nią płakał, lagerführer Schulz powiedział do niego: "Nie płacz, znajdziemy ci nową, lepszą żonę, Niemkę". Ale tato nie chciał o tym słyszeć. W naszym domu mówiło się po polsku. Tato nauczył się polskiego, czytał nam nawet bajki po polsku. W klasztorze przebywaliśmy do marca 1941 roku. Obie panie, Olga i Janina, starsze od Marty, zgodnie potwierdzają ten fakt: - Dobrze pamiętamy ten dzień, kiedy na korytarz ktoś wniósł dziecko, noworodka. Ależ to była radość, jak Martę przywieźli ze szpitala w Landeshut. Pierwsze dziecko w obozie! To lagerführer osobiście przyniósł ją od bramy na własnych rękach. Krzeszowski ksiądz proboszcz Marian Kopko, kiedy słyszy tę niesamowitą historię, udostępnia nam zachowaną księgę urodzin. Pani Marta może osobiście sprawdzić swój zachowany wpis do niej. W listopadzie 1940 roku chrztu dokonywał krzeszowski zakonnik, ojciec Ferdynand. Jak podają klasztorne kroniki, był specjalistą od języków słowiańskich, znał polski i czeski, odprawiał msze i spowiadał w tych językach. Co ciekawe, w tej samej księdze kilka stron dalej pani Marta dokonuje kolejnego odkrycia: siedem miesięcy później - 29 VI 1941 roku w krzeszowskim kościele ten sam benedyktyn udziela sakramentu chrztu... kuzynce pań Olgi i Marty - Getrudzie Smajda. To ważna data, bo mówiąca, że w połowie 1941 roku Umsiedlungslager Nr 119 Grüssau nadal funkcjonował. Odkrywcza żyłka nie pozwala przejść obojętnie obok ślubnego zdjęcia pokazanego przez benedyktynki. Nic prostszego, ksiądz proboszcz wyciąga osobną księgę, tym razem ślubów z lat 1940-41. Trzeba jedynie sprawdzić, czy są w niej nowożeńcy z Bukowiny. Po chwili okazuje się, że tak. I to konkretnie wszyscy z tej samej Nowej Żadowy, skąd przybył transport "powracających do domu" w ramach hitlerowskiej akcji przesiedleń. W klasztornym obozie pobrały się aż cztery pary: Filip Hofmeister i Hedwig Godschald (8 II 41), Josef Küfner i Hilda Hofmeister (także 8 II), Wenzel Reitmeier i Olga Maueitz (9 II) oraz krawiec Sigmund Heindl i Franziska Gründl (9 II). Ostatnia z panien młodych pochodziła z... obozu przesiedleńczego nr 120 w Betlejem. A cała ósemka była katolikami. Każda z osób posiadała nadany niepowtarzalny numer przesiedleńczy - w układzie 99/99/99 - co odnotowano w księdze ślubów. Ten okres krzeszowskiego klasztoru był do tej pory praktycznie słabo zbadany. Klasztorne kroniki podają liczbę ulokowanych osób w krzeszowskim opactwie (850) i w leśnej restauracji Betlejem (250). Przesiedleńcy byli różnych wyznań - po 1/3 rzymsko-katolickiego, greko-katolickiego i protestanckiego. Już 30 VIII 1940 roku główne skrzydło klasztoru zajęła organizacja VoMi. Cztery dni później wszystkie budynki klasztoru zajął SS-Obersturmführer Albert Ringmann, który zorganizował tam główną siedzibę dla podległych mu sześciu podobozów VoMi. Przebywające w nim kobiety podają inne nazwiska komendantów - Fischer (który nie nosił munduru SS) i Schulz. Ale - być może - są to nazwiska komendantów podobozów. - Nasz lagerführer w obozie w Grüssau bardzo się dziwił, że my, takie małe dzieciaki, znamy tyle języków obcych. A na Bukowinie to było normalne - dodaje pani Olga. Kroniki klasztorne wzmiankują, że klasztor z bukowińskich przesiedleńców opustoszał całkowicie pod koniec sierpnia 1941 roku. Po wyjeździe ludności bukowińskiej z Grüssau, klasztor przejęło gestapo z Breslau. 19 IX 1941 r. starosta, dr Fienbrantz z Landeshut (Kamiennej Góry), pisał do znanego historyka sztuki Günthera Grundmanna: "Gdy wróciłem z urlopu otrzymałem okropną wiadomość dotyczącą okręgu Landeshut. Jak przekazał mi Kreisleiter NSDAP, Gauleiter zadecydował, że budynki klasztoru w Grüssau, które przejściowo zajmowane były przez Niemców z Buchenlandu [Bukowiny], zostaną przez nich opuszczone i zapełnione Żydami. Ma być ich od 800-1200; mają być oni zgrupowani we Wrocławiu. Nie muszę wyjaśniać, jak niezwykle obciążająca jest to sprawa. Jak poinformował mnie Kreisleiter, protesty nie zdały się na nic". W dalszej części listu starosta prosi Grundmanna o wsparcie, by Żydów usunąć z klasztoru. W Krzeszowie od 5 października 1941 do lutego 1943 r. w budynkach klasztornych funkcjonował obóz przejściowy dla Żydów - tzw. Sammellager. Zarządzany był przez organizację Reichsvereinigung der Juden in Deutschland. Z tego obozu Żydzi kierowani byli do obozu koncentracyjnego w Terezinie w Czechach. A co stało się z Bukowińczykami? Janinę Leś z rodziną ewakuowano do kolejnych obozów - na Górę Św. Anny, do Bergstadt, dzisiejszej Leśnicy, na koniec do Toszka. Radetzowie znaleźli się w obozie w Schneidemühl (Pile), a Gąsiorowie w obozie w Landeshut (Kamiennej Górze). Bardzo tęsknili za swoją Bukowiną, dokąd nie wszystkim było dane powrócić. Udało się nielicznym. I tylko na krótko, bo w latach 1945-46 z Bukowiny musieli wyjechać ponownie. Tym razem w ramach polskich ewakuacji na Ziemie Zachodnie. Chichot historii ponownie kazał powrócić im... na Dolny Śląsk. Zaś rodzina Rozalii Krasowskiej ze Storożyńca, która z obozu Striegau nie trafiła do krzeszowskiego klasztoru, znalazła się w zamku o znajomej nazwie Fürstenstein. Ale to temat na zupełnie inną historię... Janusz Skowroński, współpraca Roman Tomczak Fotografie ze zb. autora i sióstr benedyktynek z Krzeszowa, którym serdecznie dziękuję. A także ks. proboszczowi Marianowi Kopko za możliwość skorzystania z zachowanych akt parafialnych.