Prusy Wschodnie od lat żyły z rolnictwa, a rolnictwa zbombardować się nie da. Tak rozumowali dowódcy sił powietrznych sprzymierzonych i stratedzy planujący operacje bombowe. Wprawdzie 9 października 1943 roku bombowce 8. Armii Lotniczej USA obróciły w perzynę zakłady lotnicze Focke-Wulfa na peryferiach Marienburga (Malborka), ale ta stara stolica państwa krzyżackiego od jesieni 1939 roku leżała w Prusach Zachodnich, a nie Wschodnich. A ponadto był to cel warty wysiłku i ofiar. Gdy razem z Malborkiem od Prus Wschodnich odłączono uprzemysłowiony Elbląg, celem godnym zorganizowania wyprawy bombowej aliantów pozostał właściwie tylko Królewiec wraz z wojenną bazą morską w pobliskiej Piławie. Ale stolica Prus Wschodnich długo była poza zasięgiem lotnictwa aliantów. Przez niemal całą wojnę prowincja ta była więc bezpieczna, chociaż na jej terytorium znajdowało się miejsce szczególnie narażone na bombardowania. Alianci długo jednak nie znali dokładnej lokalizacji ukrytej pod siatkami maskującymi w lesie mieszanym koło Rastenburga (Kętrzyna) Kwatery Głównej Führera. Brytyjczycy i w mniejszym stopniu Amerykanie wykluczali jednak zbombardowanie "Wilczego Szańca", powołując się na względy polityczno-militarne i uważając, że wyeliminowanie Adolfa Hitlera wcale nie przyczyniłoby się do szybszego zakończenia wojny. Wywierała ona coraz większy wpływ na życie Niemców z Prus Wschodnich. W większych miastach, choćby w Królewcu, piwnice zaadaptowano na schrony przeciwlotnicze oraz przeprowadzano próbne alarmy, chociaż na niebie nie pojawił się jeszcze ani jeden samolot nieprzyjacielski. Toczącą się gdzieś daleko wojnę widać było na talerzach, głównie w miastach, bo na wsi z kalorycznym pożywieniem nie było raczej kłopotów. Tamto ostatnie wojenne lato przynosiło mieszkańcom Prus Wschodnich, a zwłaszcza Królewca, coraz to nowe powody do niepokoju. Obiecanego przez Führera zwycięstwa nie było widać. Co więcej, wojska sprzymierzonych w szybkim tempie zbliżały się do granic Rzeszy. Wprawdzie Amerykanie i Brytyjczycy znajdowali się jeszcze daleko na zachodzie i południu, ale do wschodnich granic podchodziła już Armia Czerwona. Jej czołowe oddziały z 3. Frontu Białoruskiego, dowodzonego przez generała Iwana Czerniachowskiego 17 lipca 1944 roku dotarły do granicy Prus Wschodnich. Wróg stanął już u wrót Niemiec. W lornetkach żołnierzy radzieckich widać było zabudowania nadgranicznego miasteczka Schirwind. Mieszkańcy Königsberga, Allenstein, Lötzen czy Ortelsburga (Królewca, Olsztyna, Giżycka czy Szczytna) dobrze rozumieli grozę tej sytuacji. Do tego doszedł nieudany zamach na życie Hitlera w "Wilczym Szańcu" z 20 lipca, a po nim przez Niemcy przetoczyła się fala represji. Dramaty sierpniowych nocy Gdy późnym wieczorem w sobotę, 26 sierpnia 1944 roku, w Królewcu rozległy się dźwięki syren, wielu ten alarm lotniczy zlekceważyło. Od kilku tygodni syreny wyły niemal codziennie, a na miasto nie spadła ani jedna bomba. Ludzie byli przekonani, że i teraz nic im nie grozi, ale z przyzwyczajenia do dyscypliny niezbyt pospiesznie zeszli do piwnic, a inni udali się do nielicznych w mieście schronów i obudowanych żelbetem szczelin przeciwlotniczych. Ci, którzy tę noc mieli spędzić w zaadaptowanych na schrony piwnicach, w pewnym momencie wyraźnie usłyszeli głuchy odgłos potężnej eksplozji. - Mein Got! - krzyknął ktoś przeraźliwie. Dzieci zaczęły płakać, a niektórzy dorośli się modlić. A więc jednak nalot. Fałszywe alarmy z poprzednich dni sprawiły, że nie wszyscy mieszkańcy Königsberga udali się do piwnic i schronów. Niektórzy, wbrew przepisom, pozostali w mieszkaniach, a innych nalot zastał na ulicach. Później wspominali, że nagle w ciemności tej sierpniowej nocy wdarło się upiornie blade i migoczące światło. To na spadochronach opadały tak zwane choinki, czyli zestawy rakiet oświetlających. I niemal jednocześnie pojawiły się błyski pierwszych eksplozji i pierwsze tej nocy pożary. Odezwała się również niemiecka artyleria przeciwlotnicza. RAF nad Królewcem Königsberg bombardowało lotnictwo Królewskich Sił Powietrznych (RAF), które wyspecjalizowało się w nocnych nalotach na Rzeszę. W odróżnieniu od Amerykanów, którzy w dzień bombardowali wybrane cele militarne i przemysłowe, Brytyjczycy zrzucali bomby głównie na cele cywilne: budynki mieszkalne, szkoły, szpitale, dworce kolejowe, kościoły i inne obiekty zabytkowe. Siejąc śmierć i zniszczenia zamierzali złamać morale ludności niemieckiej. W nalocie na stolicę Prus Wschodnich brało udział 167 bombowców RAF, które tamtej sierpniowej nocy starały się omijać centrum miasta. Bomby spadały głównie na osiedla mieszkaniowe Königsberga. Wiele osób zginęło wówczas w swych mieszkaniach... Nie zdążono jeszcze pochować wszystkich zabitych, gdy Królewiec ponownie zaatakowały samoloty RAF. Nastąpiło to w nocy z 29 na 30 sierpnia 1944 roku. Tym razem nikt się nie ociągał i ludzie żwawo pobiegli do schronów i piwnic. W zgodnej opinii świadków ten nalot był cięższy od tego sprzed trzech dni. Brało w nim udział nieco więcej maszyn, bo 189, które zaatakowały przede wszystkim stare centrum Königsberga. Bomby trafiły w czternastowieczną katedrę, z której po pożarze zostały tylko mury zewnętrzne. Doszczętnie spłonęły stare spichrze nad Pregołą, poważnie uszkodzony został pokrzyżacki zamek. Eksplozje bomb zniszczyły uniwersytet, operę, ratusz z muzeum i niemal wszystkie kościoły. Apokalipsa w Königsberg "Wszystkie pięć mostów łączących wyspę [Kneiphof] z resztą miasta przestało istnieć. Ludzie w płonącej odzieży skakali do wody. Świadkowie mówią, że wrażenie było takie, jakby wszystko się paliło; domy waliły się i blokowały ulice, a miasto płonęło cały następny dzień i noc. Mieszkańcy wąskich uliczek Starego Miasta nie mieli szans na ucieczkę. Spłonęli w piwnicach i na ulicach, w pożarach swoich domów. Ci, którzy ocaleli z pożogi, krążyli wśród ofiar, szukali pomocy dla poparzonych, zajmowali się osieroconymi dziećmi. Płakali, mówiąc o ludziach spalonych lub uduszonych w domach i piwnicach, opowiadali o gigantycznym pożarze wciągającym ludzi w płomienie" - pisała Isabel Denny w "Upadku twierdzy Hitlera". Ci, którzy wówczas odważyli się obserwować agonię starego Królewca, do końca życia zapamiętali wiele makabrycznych scen, choćby ludzi tarzających się po ulicach i próbujących w ten sposób ugasić płonący na nich fosfor. Albo przerażające widoki spadających na miasto lub jego okolice płonących bombowców brytyjskich, zestrzelonych przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. W obie sierpniowe noce śmierć nie wybierała ofiar. Ginęli Niemcy, w tym przede wszystkim cywile, zwłaszcza starcy, kobiety i dzieci, ginęli cudzoziemscy robotnicy przymusowi: Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie, Francuzi. Wszystkich śmiertelnych ofiar nalotów na Königsberg nigdy nie odnaleziono i nie policzono. Przyjęto, że zginęło wówczas co najmniej 4000 osób, a setki tysięcy straciły dach nad głową. Biorąc pod uwagę, że w 1941 roku Królewiec zamieszkiwało 368 000 osób, a w następnych latach doszli jeszcze Niemcy ewakuowani ze środkowych i zachodnich rejonów Rzeszy oraz robotnicy przymusowi, padająca w opracowaniach historycznych liczba 200 000 osób, których mieszkania zostały zniszczone, jest prawdopodobna. Stolica Prus Wschodnich, chociaż poważnie zniszczona, rychło otrząsnęła się i po kilku dniach życie zaczęło wracać na jej ulice, a jedną z pierwszych oznak było ponowne uruchomienie tramwajów po naprawie uszkodzonych torowisk i zerwanej sieci napowietrznej. Ósmy cud świata W uszkodzonym eksplozjami bomb i płonącym nocą z 29 na 30 sierpnia 1944 roku zamku królewieckim znajdowała się Bursztynowa Komnata, po wojnie nazwana "ósmym cudem świata". Ci z mieszkańców Königsberga, którzy w lokalnych gazetach przeczytali informujące o jej przywiezieniu do stolicy Prus Wschodnich lub wybrali się do zamku, by ją zobaczyć, wiedzieli co to jest, ale zdecydowana większość Niemców w 1944 roku z niczym ją nie kojarzyła. To osiemnastowieczne arcydzieło sztuki barokowej do Królewca trafiło w październiku 1941 roku, a więc w pierwszym etapie wojny niemiecko-radzieckiej i było łupem Wehrmachtu. Ten skarb żołnierze niemieccy znaleźli porzucony przez Rosjan w częściowo zniszczonym Pałacu Jekatierinskim (Katarzyny) w Puszkinie niedaleko ówczesnego Leningradu, dzisiejszego St. Petersburga. Owinięta papierem Bursztynowa Komnata nie została nawet zdemontowana ze ścian jednej z sal tego pałacu. Wałęsający się po nim żołnierze bagnetami odłupywali fragmenty bursztynowych ozdób, zabierając je ze sobą. Większy fragment tego arcydzieła sztuki zabrał "na pamiątkę" jeden z oficerów niemieckich. Była nią kamienna mozaika "Dotyk i powonienie", która ponad 50 lat po wojnie odnalazła się w Republice Federalnej Niemiec... "Muzealnicy" w mundurach Wysłannicy niemieckich muzeów wojskowych w mundurach oficerów Wehrmachtu zainteresowali się tym znajdującym się w nie najlepszym stanie skarbem. Panele Bursztynowej Komnaty zdjęto ze ścian i przewieziono do Królewca, gdzie oddano pod opiekę doktora Alfreda Rohdego, dyrektora Städtischen Kunstsammlungen zwanej muzeum zamkowym, wybitnemu znawcy i kolekcjonerowi bursztynu. Już jesienią 1942 roku, po pobieżnej konserwacji bursztynowych paneli, arcydzieło to ozdobiło jedną z sal południowego skrzydła zamku, a doktor Alfred Rohde w sierpniowo-wrześniowym numerze berlińskiego czasopisma "Pantheon" z tegoż roku opublikował obszerny artykuł "Das Bernsteinzimmer Friedrichs I im Königsberger Schloss" (Bursztynowa Komnata Fryderyka I w zamku królewieckim), który do dziś jest kopalnią wiadomości na jej temat. Rohde przedstawił też okoliczności przewiezienia komnaty z Puszkina do Królewca i wymienił nazwiska dwóch oficerów niemieckich, którzy nadzorowali jej rabunek. Byli nimi: rotmistrz doktor Ernstotto hrabia zu Solms-Laubach i kapitan doktor Georg Poensgen, w cywilu historycy sztuki pracujący dla pruskiej Administracji Pałaców i Parków, a podczas służby w Wehrmachcie podlegli dyrekcji muzeów wojskowych. Opisał także kłopoty z ekspozycją komnaty w Królewcu. Otóż wybrana przez Rohdego sala była nieco mniejsza i niższa od tej z Pałacu Jekatierinskiego. Musiał zatem zrezygnować z 24 weneckich luster, świeczników z pozłacanego brązu i różnych bursztynowych ozdób oraz - zapamiętajmy to! - sześciu fragmentów cokołu. W tej zubożonej wersji Bursztynowa Komnata została udostępniona zwiedzającym. I w tej też wersji ją sfotografowano, a niektóre z tych zdjęć zamieściło czasopismo "Pantheon". Komnata w "Pantheonie" Wśród tych zdjęć jest też kolorowa fotografia, a ściślej barwne przeźrocze na taśmie Agfa, wykonane przez przypadkowego żołnierza Wehrmachtu. Widać nań, że w miejsce skradzionej jeszcze w Puszkinie mozaiki "Dotyk i powonienie" Rohde umieścił lustro. Pominięte zaś przez niego fragmenty komnaty zniesiono do piwnicy, gdzie miały czekać na dołączenie do całości i wywiezienie z miasta po zwycięskiej wojnie. Bursztynową Komnatę Wehrmacht przekazał bowiem Królewcowi tylko w zarząd komisaryczny na trudny czas wojny. Po niej komnata miała zdobić muzeum chwały oręża niemieckiego, które zamierzano zbudować w Breslau (Wrocławiu). Na początku 1944 roku w zamku królewieckim otwarto antyradziecką wystawę propagandową. Pech chciał, że urządzono ją pod salą, którą zdobiła Bursztynowa Komnata. Któregoś lutowego dnia na tej samej kondygnacji, co wystawa, wybuchł pożar. Prawdopodobnie ogień podłożył któryś z królewieckich sympatyków komunizmu. Pożar szybko ugaszono, ale duże zadymienie w południowym skrzydle zamku sprawiło, że bursztynowe panele zostały osmalone i trzeba było je oczyścić z sadzy. O tym, co było dalej, mówi kilka sprzecznych relacji. Ich autorzy w jednym tylko się zgadzają. Pod nadzorem doktora Rohdego Bursztynową Komnatę zdemontowano, a drogocenne panele złożono do skrzyń. Dalej obracamy się już tylko w sferze hipotez. Czy po zdjęciu ze ścian panele komnaty oczyszczono z sadzy? Chyba tak. Czy przy okazji przeprowadzono jakieś poważniejsze zabiegi konserwatorskie? Prawdopodobnie nie. No i gdzie skrzynie przetrwały bombardowania Królewca? Ponoć w piwnicach zamkowych, ale byli i tacy, którzy powołując się na Rohdego twierdzili, że po pierwszym nalocie, w którym zamek nie ucierpiał, wyniesiono je z piwnicy i złożono na dziedzińcu zamkowym. Co widziała Liesel Amm? Na początku lat 70. XX wieku dziennikarz i podróżnik Ryszard Badowski zrealizował telewizyjny film dokumentalny "Tajemnica Bursztynowej Komnaty", który wyemitowała także telewizja Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Obejrzała go Liesel Amm z Berlina, która w latach 1943-1945 przyjaźniła się z córką doktora Rohdego, często goszcząc na obiadach w domu państwa doktorostwa. Po obejrzeniu filmu pani Amm przypomniała sobie pewne zdarzenie z końca sierpnia 1944 roku, które szczegółowo opisała w liście do twórców "Tajemnicy Bursztynowej Komnaty". List ten Badowski opublikował zrazu w tygodniku "Przekrój", a później w książce pod tym samym co film tytułem. Pani Amm pisała miedzy innymi: "Po nocnym pożarze w czasie drugiego z wielkich nalotów udałam się w stronę śródmieścia w poszukiwaniu krewnych i znajomych. Około południa znalazłam się na dziedzińcu zamku. Spotkałam tu doktora Rohdego, który musiał przyjść krótko przede mną. [...] Miał wygląd człowieka zdruzgotanego; jego twarz była popielata. Wymieniliśmy krótkie powitanie i wtedy zadałam pytanie: »Co z Bursztynową Komnatą?«. Odpowiedział: »Wszystko przepadło«. Zaprowadził mnie w kierunku nieznanych mi piwnic i ujrzałam wtedy roztopioną masę, w której widniały zwęglone kawałki drewna. Doktor Rohde był załamany. Nigdy potem nie mówiliśmy o Bursztynowej Komnacie". Pierwszą reakcją czytelników "Przekroju", a później książki Badowskiego była myśl, że komnata spłonęła w częściowo zniszczonym zamku królewieckim. Ale rychło zaczęły się rodzić wątpliwości. Co naprawdę widziała Liesel Amm? I czy aby tego wszystkiego, co napisała w liście, nie zmyśliła? Miód bursztynowy Dopiero po upadku muru berlińskiego jesienią 1989 roku, do mieszkającej skromnie w Berlinie pani Amm dotarli niemieccy dziennikarze, którym powiedziała, że roztopiona masa wyglądała jak... miód. Po tych słowach przed kamerami podczas realizacji kilku niemieckich filmach dokumentalnych zrealizowanych w latach 90. XX wieku przeprowadzono eksperyment: podpalono bryłkę bursztynu. Jantar zaczął się palić w temperaturze 375 stopni Celsjusza i stopił się w czarno-zielonkawą substancję, a nie w miodową masę. W opublikowanym przez Badowskiego liście pani Amm nie ma nic o kolorze roztopionej masy. Czy - a jest to prawdopodobne - wmówili jej to żądni sensacji dziennikarze niemieccy? Czy jednak w ciemnej piwnicy mogła ona w ogóle rozpoznać kolor? W niemieckich archiwach zachował się bardzo ważny dokument, który w całości pokazał Maurice Philip Remy w swym głośnym na początku lat 90. XX wieku filmie dokumentalnym "Das Bernsteinzimmer. Ende einer Legende" (Bursztynowa Komnata. Koniec pewnej legendy). Tym dokumentem jest napisany 2 września 1944 roku na "firmówce" z nadrukiem "Der Oberbürgermeister der Stadt Königsberg (Pr) Kulturamt" list dyrektora Städtischen Kunstsammlungen Alfreda Rohdego do tajnego radcy profesora Heinricha Zimmermanna z berlińskiego Kaiser Friedrich Museum. Rohde pisał między innymi: "Korzystając ze sposobności, proszę o powiadomienie pana profesora doktora Schmidta z berlińskiego Muzeum Zamkowego, że wszystkie jego depozyty (kamionki, wyroby bursztynowe) przetrwały, jak również pana dyrektora doktora Galla, że Bursztynowa Komnata nie poniosła szwanku, z wyjątkiem sześciu fragmentów cokołu. Ja straciłem archiwum urzędowe i naukowe oraz bibliotekę". Doktor Lothar Gall był dyrektorem pruskiej Administracji Pałaców i Parków, a więc również cywilnym przełożonym zu Solms-Laubacha i Poensgena. Interesował się losami nie tylko Bursztynowej Komnaty, ale także wielu innych skarbów pruskich, czyniąc wiele, by je uratować z wojennej zawieruchy. Jak zatem w świetle listu do Zimmermanna należy traktować relację pani Amm? Jeśli nie wszystko, to w każdym razie wiele, bardzo wiele wskazuje, że zrozpaczony Rohde pokazał koleżance swojej córki zniszczone przez pożar te fragmenty Bursztynowej Komnaty, których nie pomieściła sala w zamku królewieckim. Jak pamiętamy, sześć fragmentów cokołu wraz z innymi drobiazgami umieszczono w piwnicy. I sześć fragmentów cokołu - według listu Rohdego - zostało zniszczonych podczas drugiego bombardowania Königsberga. Tu nie może być przypadku. Fizyczna destrukcja Bursztynowej Komnaty rozpoczęła się więc już w nocy z 29 na 30 sierpnia 1944 roku. Zniszczonych zostało wtedy mniej więcej 10 procent bursztynowych paneli tego arcydzieła sztuki. Czekając na ewakuację Na początku września tegoż roku najważniejsze elementy komnaty, a mianowicie 22 duże i średnie panele bursztynowe oraz 18 z 24 odcinków tak zwanych listew bocznych, czyli właśnie fragmentów cokołu, pozostawały nienaruszone. Złożone w skrzyniach w mocno uszkodzonym zamku królewieckim czekały na ewakuację. Na ewakuację, do której nie doszło. Gdy w nocy z 9 na 10 kwietnia 1945 roku dowodzący obroną miasta generał Otto Lasch wydał rozkaz przerwania ognia i złożenia broni, skrzynie z komnatą stały w Sali Rycerskiej i przylegającej doń klatce schodowej północnego skrzydła mocno uszkodzonego zamku. Następnej nocy spora grupa czerwonoarmistów w tymże zamku świętowała zwycięstwo. Szukając alkoholu i ukrywających się kobiet natrafili na skrzynie. Wódki w nich nie było, ale drewno przydało się do rozpalenia ogniska. Do palącego się na środku Sali Rycerskiej ogniska dorzucano kolejne fragmenty skrzyń. Od iskier zajęły się te stojące w pobliżu. Wkrótce Sala Rycerska stanęła w ogniu. Bursztynowa Komnata spłonęła. Leszek Adamczewski