W tamtą październikową niedzielę 1996 roku główne wydanie telewizyjnych "Wiadomości" prowadziła Jolanta Pieńkowska, która, informując o zorganizowanej w Pasłęku konferencji naukowej na temat Bursztynowej Komnaty, powiedziała: "Prawdopodobnych miejsc ukrycia komnaty jest ponad sto: od Kaliningradu, gdzie widziano ją po raz ostatni, przez Niemcy, Amerykę Południową po Pasłęk". Prostując tę wypowiedź, trzeba przypomnieć, że Bursztynową Komnatę po raz ostatni widziano w Königsbergu. Gdy dawną stolicę Prus Wschodnich przemianowano właśnie na Kaliningrad, komnata od kilku lat już nie istniała. Ta okrutna prawda dla wszystkich miłośników piękna zaklętego w bursztynowych wykładzinach powoli i z trudem przebija się przez mur mitów i sensacyjnych wiadomości o kolejnych miejscach rzekomego ukrycia tego skarbu. Chyba nikt z tych, którzy 5 października 1996 roku przyjechali do Pasłęka, nie wątpił, że komnata przetrwała wojenną zawieruchę i gdzieś jest dobrze ukryta. Tak też, trzeba to samokrytycznie przyznać, myślał wówczas piszący te słowa. Wróćmy jednak do "Wiadomości" z 6 października. Po cytowanych słowach Pieńkowskiej wyemitowano krótki reportaż Jacka Krzywańskiego. Zdjęciom z Pasłęka towarzyszył następujący komentarz: "Zdaniem poszukiwaczy, najbardziej prawdopodobnym miejscem ukrycia [Bursztynowej Komnaty - przyp. L. A.] jest trójkąt: Kaliningrad, Kętrzyn, Pasłęk. O śladzie pasłęckim świadczą nieliczne dokumenty, badania radiestetów, którzy wykryli bursztyn przy jednej z baszt oraz zeznania świadków". I w tym momencie na ekranie pojawił się doktor Jacek Wilczur przedstawiony jako przedstawiciel Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, który powiedział: "To był świadek, którego bardzo ceniłem. To był jeden z tych świadków, którego mi zamordowano. Zamordowano mi go w roku 1964 między pierwszym przesłuchaniem przeze mnie a drugim". Tajemnica pasłęckich podziemi Byłem wtedy w Pasłęku, urokliwym miasteczku niedaleko Elbląga. Do dzisiaj przechowuję zaproszenie na międzynarodową konferencję naukową "Bursztynowa Komnata - ślad pasłęcki - fakty i mity", która odbyła się w Sali Rycerskiej pokrzyżackiego zamku z udziałem naukowców, konserwatorów zabytków, eksploratorów i dziennikarzy. Oprócz Jacka Wilczura wśród uczestników konferencji zauważyłem Ryszarda Wójcika, który na jej temat zrealizował reportaż dla raczkującej wtedy telewizji TVN, pisarza i poszukiwacza skarbów Włodzimierza Antkowiaka, a przede wszystkim poznanego kilkanaście miesięcy wcześniej Awenira Owsjanowa z Kaliningradu, emerytowanego pułkownika Armii Radzieckiej, który stał się znawcą dziejów rosyjskiej - po 1945 roku - części dawnych Prus Wschodnich. Wygłoszony przez niego referat pozwolił uczestnikom konferencji zapoznać się z królewieckim okresem w dziejach komnaty (1941-1945) i konkluzją referenta, że gdzie jak gdzie, ale tego arcydzieła sztuki barokowej należy szukać w Kaliningradzie lub w najbliższej okolicy tego miasta. Słuchając niektórych referatów i wypowiedzi w dyskusji kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że ubyło mi co najmniej 25 lat. Przedstawiane informacje i prezentowane hipotezy dotyczyły bowiem głównie ustaleń z początku lat 70., które już dawno negatywnie zweryfikował czas. Powtarzano mity i legendy, epatowano słuchaczy zmyślonymi historiami, jak czynił to Wilczur, powtarzając bzdury o mordowanych mu świadkach ukrycia komnaty, a najmniej chyba na konferencji, bądź co bądź naukowej, mówiono o faktach. Dzisiaj nie da się nawet ustalić, czy w wojennym Preusisch Holland, jak za niemieckich czasów nazywał się Pasłęk, doszło do zdarzenia, które ksiądz Wiesław Rodzewicz i Józef Włodarski opisali w wydanej w 1996 roku książce "Pasłęk. Spotkanie z historią i legendą": »Niektórzy starzy pasłęczanie wspominają, jak późną jesienią i zimą 1944 roku do zamku wjeżdżały wojskowe ciężarówki, z ciężko pracującymi silnikami, załadowane drewnianymi skrzyniami i dokładnie strzeżone. Do ich rozładowywania wykorzystywano więźniów. Nikt nie wiedział, co zawierały, a i pytać w takiej sytuacji nikt raczej by się nie odważył«. Jeśli - rozumowano w Pasłęku - do zamku wnoszono drewniane i dobrze strzeżone skrzynie, to na pewno z Bursztynową Komnatą. I tak narodziła się legenda, utrwalona na przełomie lat 70. i 80. XX wieku przez dwóch radiestetów: Edwarda Trusielewicza i Lucjana Nowaka. Pierwszy z nich powiedział w 1980 roku, że komnata została ukryta - cytuję za wypowiedzią zarejestrowaną na taśmie magnetofonowej - "w obrębie wieży zamku na głębokości 10 metrów. Jest zamurowana i prawdopodobnie dojście do niej jest zaminowane. Ale komnata spoczywa tam spokojnie i tylko trzeba odpowiednich środków i chęci, aby do niej dotrzeć". Te w Pasłęku się znalazły, i to dwukrotnie. Wprawdzie podjęte w 1981 roku poszukiwania w pokrzyżackim zamku zostały przerwane z powodu napiętej sytuacji w kraju tuż przed stanem wojennym, ale zainteresowani wiedzieli, że głównym tego powodem był jednak brak pieniędzy. Do poszukiwań wrócono pod koniec XX wieku, realizując postanowienia konferencji naukowej z 1996 roku o potrzebie przeprowadzenia szczegółowych badań archeologiczno-eksploracyjnych podziemi zamku i wzgórza, na którym on stoi. Wczesną wiosną 1998 roku członkowie Stowarzyszenia Poszukiwaczy Zabytków z podwarszawskiego Jaktorowa przeprowadzili badania geosejsmiczne i elektrooporowe w najbliższym otoczeniu zamku. Wykazały one, że na głębokości około czterech metrów istnieją puste przestrzenie. Wyniki tych badań trafiły na biurko wojewódzkiego konserwatora zabytków w Elblągu Marii Lubockiej-Hoffman, która po zasięgnięciu opinii władz samorządowych Pasłęka wyraziła zgodę na przeprowadzenie prac ziemnych. Kopano w maju i lipcu 1998 roku tuż koło zamku i na zewnątrz jego murów obronnych. Prace eksploracyjne koncentrowały się głównie koło północno-wschodniej baszty, na którą wskazywał cytowany wyżej Edward Trusielewicz. Eksploratorzy nie zeszli jednak na głębokość 10 metrów, bo dalszą drogę w głąb ziemi przegradzały tkwiące w niej stare, a więc zabytkowe mury. "Udało nam się odkryć wspaniałe relikty architektury, bardzo cenne dla historii zamku w Pasłęku i samego miasta. Szukaliśmy, oczywiście, Bursztynowej Komnaty, szukaliśmy najstarszych wejść do lochów, ale nasze badania koncentrowały się przede wszystkim na architekturze" - mówił reporterom kierujący pracami poszukiwawczymi doktor Jacek Przeniosło, archeolog wsławiony odkryciem murów Kartaginy i dworku Jana Kochanowskiego w Czarnolesie. Archeolodzy byli więc zadowoleni, poszukiwacze skarbów nie. Słów goryczy nie krył zwłaszcza ówczesny wiceprezes Stowarzyszenia Poszukiwaczy Zabytków Ryszard Wójcik. Nie znaleziono nie tylko Bursztynowej Komnaty i w ogóle jakichkolwiek innych skarbów rzekomo ukrytych tu przez hitlerowców, ale nie udało się też zlokalizować wychodzących z zamku tuneli, z których najdłuższy - według relacji z pierwszej połowy XIX wieku - miał biec pod rzeką Wąską do odległej o ponad 3 kilometry wsi Robity. Scenografia płonącego rynku w Młynarach Centrum Mühlhausen płonęło. Na ulicach słychać było strzały z pepesz i krzyki gwałconych kobiet. Inne wołały o ratunek, który nigdy nie nadszedł. Tyle wiadomo na pewno. Można się również domyślać, że centrum tego miasteczka żołnierze podpalili, by radzieckiemu fotoreporterowi wojennemu Arkadijowi Szajchetowi dobrze wyszły zdjęcia przedstawiające zwycięski pochód Armii Czerwonej. Płonące kamieniczki starego pruskiego miasteczka ładnie się bowiem na nich prezentowały. To także Szajchet na światłoczułej taśmie utrwalił sceny na moście koło sklepu Antona Klimka: wiec żołnierski i pojazdy pancerne miażdżące leżące na ulicach ciała żołnierzy niemieckich... Jak zatem widać, położone kilkanaście kilometrów na północ od Pasłęka Młynary zimą 1945 roku były najbardziej chyba obfotografowanym miasteczkiem w Prusach Wschodnich. Ale obiektywy kilku aparatów Szajcheta nie zostały skierowane na tę scenę. Oto w czasie jego pobytu w Mühlhausen na ulicach miasteczka pojawiły się wojskowe samochody radzieckie, do których - jeśli uwierzymy wspomnieniom jednej z dawnych mieszkanek Młynar - ładowano kobiety spotkane na ulicach lub porywane z mieszkań. Zawożono je do pałacu książąt zu Dohna w znajdującej się w pobliżu wiosce Schlobitten, gdzie czerwonoarmiści organizowali "bale oficerskie", czyli zwykłe orgie, na których Niemki musiały oddawać się zwycięzcom. Oporne były gwałcone, a niektóre później rozstrzeliwane. Nie można jednak wykluczyć, że ta relacja dawnej mieszkanki Mühlhausen jest mocno przesadzona, bo za chwilę zobaczymy, że tamten trudny czas przeżył jeden z niemieckich jeńców, którego nie rozstrzelano lecz zatrudniono w pałacu w roli... służącego. A wspominam o Schlobitten i znajdującej się tam magnackiej rezydencji zu Dohnów z jednego tylko powodu. Wiedzie doń wyraźny, a nie wyimaginowany, ślad w poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty. W wielu polskich publikacjach na ten temat znajdziemy bowiem informację, że jesienią 1944 roku do księcia Alexandra zu Dohny-Schlobitten napisał list królewiecki opiekun komnaty i jednocześnie dyrektor miejscowego Muzeum Zamkowego doktor Alfred Rohde. Zaniepokojony tragicznymi skutkami dwóch wielkich brytyjskich nalotów bombowych na Königsberg z 26 na 27 i z 29 na 30 sierpnia 1944 roku, które zniszczyły znaczną część miasta, dyrektor pytał księcia, czy Bursztynowa Komnata mogłaby liczyć na tymczasowe schronienie w piwnicach jego pałacu w Schlobitten. Są to - dla jasności - dzisiejsze Słobity, leżące w pobliżu linii kolejowej Elbląg-Braniewo, będącej częścią danej magistrali Berlin-Królewiec. Czy książę rzeczywiście taki list otrzymał? W napisanych po wojnie wspomnieniach zu Dohny nie ma na ten temat ani słowa. O liście Rohdego i odmownej odpowiedzi księcia wiemy tylko ze źródeł radzieckich, a te, jeśli chodzi o wojenne losy Bursztynowej Komnaty, są często niewiarygodne. Poszukiwacze dolnej kondygnacji piwnic W 1989 roku sam książę Alexander zu Dohna usiadł przed kamerą realizowanego wówczas niemieckiego filmu dokumentalnego Maurice’a Philipa Remy’ego "Das Bernsteizimmer. Ende einer Legende" (Bursztynowa Komnata. Koniec pewnej legendy) i powiedział: "W 1944 roku otrzymałem list od nadburmistrza Königsberga z zapytaniem, czy w piwnicach mojego pałacu w Schlobitten mógłbym przechować skrzynie z Bursztynową Komnatą i innymi dziełami sztuki ze zbiorów królewieckich. Odpowiedziałem odmownie, bo występująca w moich piwnicach wilgoć mogłaby zniszczyć to bezcenne arcydzieło sztuki". Za sprawą Rudolfa Kandta, który po latach opisał w RFN wydarzenia z tamtej zimy na terenie powiatu pasłęckiego wiadomo, co wtedy działo się w Schlobitten. Książę wyjechał stąd 22 stycznia 1945 roku. Następnego dnia, podczas walk w tym rejonie Prus Wschodnich, Rosjanie wzięli do niewoli oficera niemieckiego, którego nie mieli możliwości przekazać do obozu jenieckiego. Zwykle w takich przypadkach Rosjanie rozstrzeliwali jeńców. W tym jednak przetrzymywali go w zajętym akurat pałacu w Schlobitten, gdzie pomagał przygotowywać posiłki dla oficerów Armii Czerwonej. Z jego późniejszych opowiadań wiadomo, że pałac nie był wtedy spalony, a korytarze zalegały dziesiątki, a może nawet setki skrzyń. Co w nich było? Można się domyślać, że skarby zu Dohnów przygotowane do ewakuacji, do której nie doszło z powodu błyskawicznego tempa natarcia Rosjan. Według jeńca, przebywający w pałacu czerwonoarmiści skrzyniami się nie interesowali. Zainteresowali się natomiast zabytkowymi meblami, zwłaszcza krzesłami, którymi podtrzymywano ogień w kominkach, chociaż na pałacowym podwórku w pryzmach leżało drewno opałowe. Pod koniec stycznia w rejonie Schlobitten doszło do kolejnych zażartych walk. Nastąpiło kontrnatarcie Niemców, którzy odbili wioskę. Według różnych relacji, pałac zu Dohnów wówczas płonął albo już był spalony. Podpalili go wycofujący się ze Schlobitten Rosjanie? Czy może zapalił się od eksplodujących pocisków artyleryjskich? W każdym razie na zachowanych ścianach ruiny pałacu zu Dohnów widać ślady tych walk. Chociaż książę Aleksander do swej śmierci w 1997 roku zaprzeczał, by w latach 1944-1945 do pałacu w Schlobitten przyjął zbiory królewieckie lub jakiekolwiek inne, poszukiwacze Bursztynowej Komnaty nie przyjmują tego do wiadomości i penetrują ruiny w Słobitach. Ziemowit Mazur z Gdańskiego Bractwa Historii Wojskowości twierdził w 2003 roku przed kamerą telewizji TVN, że pałac miał dwie kondygnacje piwnic. I że szukają oni dojścia do dolnej piwnicy. "Dolna kondygnacja pozostała nietknięta. Jest tylko zalana wodą"- mówił. Wtórował mu jego kolega z sekcji podwodnej gdańskiego bractwa Robert Forcz: "Dolna piwnica połączona jest tunelem z pobliską fosą". I na szukaniu tego tunelu skoncentrowały się prace eksploracyjne. Odgruzowanie górnej piwnicy, gdzie powinno być zejście do dolnej, uznano bowiem za zbyt trudne, a przede wszystkim niebezpieczne. Stojące jeszcze mury pałacu mogą w każdej chwili się zawalić... W murze pod mostem w przypałacowym stawie, zwanym też fosą, znaleziono dziurę wielkości mniej więcej pół metra. Jak relacjonował Robert Forcz, dziura ta wygląda jakby była wykuta celowo. Być może - mówił po wyjściu z wody - to ślad przejścia podziemnego, ale z powodu bardzo słabej widoczności nie można było tego potwierdzić. A może - dodajmy - to ślad po wcześniejszej akcji jakichś innych poszukiwaczy skarbów... Ostatni właściciel rezydencji w Słobitach po drugiej wojnie światowej był czołowym niemieckim rewizjonistą, wrogiem Polski i Polaków. W 1966 roku, pod wpływem słynnego memorandum Kościoła ewangelickiego w RFN, Alexander zu Dohna-Schlobitten zmienił swe poglądy. Ci, którzy go dobrze znali, twierdzili, że szczerze. Książę stał się zwolennikiem pojednania i przyjaźni niemiecko-polskiej. Klamki oszczędzone przez ogień Minęły lata. Była niedziela, 16 sierpnia 2015 roku. Nazajutrz w polskiej prasie pojawi się pierwsza informacja o wałbrzyskim "złotym pociągu", której zwielokrotnione echo przetoczy się przez niemal całą kulę ziemską. Tymczasem, posługując się namiarami GPS, próbujemy dotrzeć do zagubionej gdzieś na obrzeżach Żuław Elbląskich wioski Wysoka. Nieremontowane od lat szosy nie pozwalają na szybką jazdę i na pokonanie 13 kilometrów dzielących Pasłęk od Wysokiej tracimy dobre pół godziny. Do 1945 roku Wysoka nazywała się Hohendorf i jej ozdobą był piękny pałac, jeden z ładniejszych w Prusach Wschodnich. Jego budowniczy hrabia Emilius Friedrich Paul Magnus von Doenhoff na początku XIX wieku sprowadził do Wysokiej sektę gichtelianów, którzy zwalczali instytucję małżeństwa. Stąd też nazywano ich bezżeńcami lub braćmi anielskimi. Wyznawcami religii Johanna Georga Gichtela (1638-1710) byli kolejni właściciele majątku w Hohendorfie, chociaż ostatnią - od 1922 roku - właścicielkę Sophię Thon wydziedziczyły władze hitlerowskie, które w 1933 roku rozwiązały wszystkie sekty religijne. W wieku 90 lat zmarła ona w styczniu 1945 roku podczas panicznej ucieczki przed Armią Czerwoną. 22 tegoż miesiąca, albo dzień wcześniej lub później, wysadzono w powietrze pałac, który - jak twierdził elbląski historyk Lech Słodownik - od 1933 roku, a więc od momentu konfiskaty majątku w Hohendorfie, wchodził w skład Fundacji Ericha Kocha. W numerze 1. magazynu historyczno-krajoznawczego "Elbląg" z 1998 roku tenże Lech Słodownik napisał o Wysokiej: "Ze szczątkowych informacji wynika, że w tutejszym pałacu gromadzono łupy z krajów okupowanych przez Niemcy hitlerowskie". To bardzo wątły ślad, ale 15 lat później Słodownik nie miał już żadnych wątpliwości: "W pałacu w Wysokiej [Koch] przetrzymywał wiele skradzionych przez hitlerowców dzieł sztuki, zwłaszcza zrabowanych po 1941 roku, kiedy Niemcy zaatakowały ZSRR. Znajdowały się tam między innymi dywany, obrazy i meble" - mówił dziennikarzowi magazynu "Reporter" (nr 1/2015). Dodał również, że Wysoka była ulubionym miejscem odpoczynku Ericha Kocha - naczelnego prezesa Prus Wschodnich, królewieckiego gauleitera NSDAP i od 1941 roku jednocześnie komisarza Rzeszy do spraw Ukrainy. A jeśli - rozumował Słodownik - do Hohendorfu przyjeżdżał Koch, to tylko tu mógł on ukryć Bursztynową Komnatę. W sytuacji zaś, gdy odmówił książę Alexander zu Dohna-Schlobitten, to owe arcydzieło sztuki barokowej przyjęto do innego pałacu. Poszukiwacze sądzą, że komnatę dobrze ukryto w jakichś starych podziemiach (pałac w Hohendorfie zbudowano częściowo na fundamentach budowli z czasów krzyżackich) i zamaskowano, pałac wysadzając w powietrze. To, że pałac wraz z całym majątkiem należał do fundacji noszącej nazwisko królewieckiego gauleitera, o niczym jeszcze nie świadczy. Być może sam Koch raz lub dwa odwiedził Wysoką, ale z góry wykluczyć trzeba, że była ona ulubionym miejscem jego wypoczynku i nie ma żadnych dowodów, że zwożono tu jakieś cenne dzieła sztuki z Prus Wschodnich lub okupowanej Ukrainy. A Bursztynowa Komnata? Jej los - o czym kilkakrotnie pisałem już w "Odkrywcy" - dopełnił się w nocy z 10 na 11 kwietnia 1945 roku w co dopiero zajętym przez Armię Czerwoną Königsbergu. Pijani żołnierze, w Sali Rycerskiej mocno uszkodzonego zamku świętujący zwycięstwo nad faszystowską bestią, wzniecili pożar. Płomienie szybko objęły stojące w kącie tej sali i na pobliskiej klatce schodowej skrzynie. Kilka tygodni później członek brygady trofiejnej Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR z kupy popiołu wygrzebał metalowe części oszczędzone przez ogień. Pracownicy zespołu muzealno-pałacowego w Puszkinie (dawnym Carskim Siole) nie mieli wątpliwości. Te zawiasy, klamki i fragmenty gzymsów należały do Bursztynowej Komnaty, ale Kreml nie życzył sobie rozgłosu wokół tej sprawy. 22 marca 1946 roku tę samą kupę popiołu przetrząsnęli: przedwojenny opiekun Bursztynowej Komnaty Anatolij Kuczumow i Stanisław Tronczynskij z władz miejskich Leningradu. Kuczumow napisał wówczas w raporcie: "Niedaleko od wejścia do Sali Rycerskiej, przy klatce schodowej, pod grubą warstwą popiołu znaleźliśmy mozaikowe obrazy, całkowicie osmolone i zdeformowane. Zbadawszy profil brązowych ram i cienkie pasma drutu okalającego poszczególne kamienne elementy, mogę potwierdzić, że są włoskiej roboty, a stąd wniosek, że były to te same mozaiki, które zdobiły Bursztynową Komnatę". Mimo tak jednoznacznej opinii Kreml życzył sobie, by to arcydzieło sztuki odegrało rolę zrabowanego i gdzieś dobrze ukrytego przez Niemców narodowego skarbu Rosjan. W 1946 roku Kuczumow i Tronczynskij odnaleźli zdeformowane przez ogień trzy kamienne mozaiki, a komnatę zdobiły cztery. Ta czwarta, zrabowana przez żołnierza Wehrmachtu, w 1997 roku odnajdzie się w Niemczech... Autor: Leszek Adamczewski Leszek Adamczewski - Poznański dziennikarz i pisarz. Wieloletni współpracownik "Odkrywcy". Autor ponad 20 książek, cieszących się wielkim zainteresowaniem czytelników, poświęconych tajemniczym zdarzeniom z czasów II wojny światowej. Najnowsza pozycja tego autora to "Zejście do piekieł" wydana nakładem Repliki.