Zafałszowanie to wynika po części z faktu, że w chwili wybuchu politycznej wojny media państwowe znajdowały się jeszcze pod kontrolą poprzedniej władzy, ale ich szefowie już wiedzieli, że mają przerąbane, co pozbawiło ich jakichkolwiek zahamowań w stosowaniu manipulacji i kłamaniu na całego. A po części z tego, że PiS kompletnie nie umiał Polakom swojego postępowania wytłumaczyć, co jest immanentną cechą tej partii - i zresztą wszystkich partii wodzowskich. Skoro Jarosław Kaczyński podejmuje decyzje z nikim się nie konsultując, a nawet nikogo nie informując, to i nikt ich potem w partii nie rozumie - a jeśli rozumie, to też się woli nie wychylać, bo może rozumie nie tak jak należy i prezes będzie miał potem o jego tłumaczenia pretensje. W każdym razie udało się wyprodukować i narzucić potocznej świadomości taką propagandową narrację, jakby w sprawie Trybunału istniało jakieś oczywiste "tak być powinno", jakiś stan praworządny, słuszny i łatwy do wskazania, który PiS łamie, zamachując się na demokrację i praworządność (bo, wiadomo, Kaczyński jest żądnym władzy paranoikiem etc. etc.). Wystarczy, żeby się niepisowcy nie zamachiwali, a wszystko będzie odpowiednio. To jest narracja nieprawdziwa, zupełnie przemilczająca powszechnie znany fakt, że to nie PiS doprowadził do kryzysu, ale PO, wybierając w październiku piątkę sędziów, których wybrać nie miała prawa. Dodatkową komplikację stanowi to, że w tworzeniu niekonstytucyjnej (co już TK orzekł) ustawy uczestniczył między innymi prezes Trybunału, Andrzej Rzepliński. Był obecny, gdy poseł Kropiwnicki z PO zgłaszał poprawkę, na mocy której PO z PSL wybrało sobie sędziów, których wybierać nie mieli prawa. Prezes Rzepliński nie tylko wtedy nie protestował, ale i do samego końca poprawki tej bronił, twierdząc, że była tylko "złamaniem dobrego obyczaju, a nie prawa" - jeszcze tuż przed tym, jak kierowany przez niego Trybunał orzekł jednoznacznie, że jednak owszem, złamaniem prawa. Profesora Rzeplińskiego pogrąża fakt, iż w tej samej ustawie, niejako "w pakiecie" ze złamaniem Konstytucji, które podżyrował, przyznano sędziom Trybunału liczne przywileje, także finansowe, a Trybunałowi jako instytucji - milion złotych na huczne świętowanie rocznicy powołania tej instytucji przez Jaruzelskiego. To otwiera drogę do spekulacji, że wybitni prawnicy (obok Rzeplińskiego uczestniczył też w tej akcji profesor Zoll, niezwykle potem w sporze aktywny jako "bezstronny autorytet") zostali po prostu kupieni przez PO dla zrobienia szwindlu.Szwindel - pisałem już o tym - rzeczywiście przygotowany został sprytnie, bo na mocy tzw. domniemania konstytucyjności (czyli zasady, że dopóki Trybunał prawa nie uchyli, obowiązuje ono) prezydent miał obowiązek od nielegalnie wybranych sędziów przyjąć ślubowanie "niezwłocznie". "Niezwłocznie" znaczyło w tym wypadku "zanim Trybunał oceni prawidłowość ich wyboru". Trybunał oczywiście musiałby wydać taki wyrok, jaki w istocie wydał, tzn. że PO nie miała prawa wybrać 5 sędziów, ale wobec faktu dokonanego - sędziowie już zaprzysiężeni i orzekają - wyrok ten liczyłby się "na przyszłość". Jak mawia Władimir Putin: "a ruki swabodnyje". Prezydent Duda na tę chamówę odpowiedział "falandyzacją" i ślubowanie sędziów PO-PSL odwlókł. I byłoby mi łatwiej go bronić, gdyby nie włączył się zaraz potem w chamówę, którą na chamówę poprzedniej władzy odpowiedziała władza nowa, wybierając swoją piątkę i nie zaprzysiągł tej nowej piątki w fatalnym stylu, po nocy. Nie musiało to być złamaniem prawa, bo skoro uchwała PO-PSL wybierająca poprzednią piątkę była nieważna, to była nieważna, zdaniem wielu prawników, w całości, bo uchwała jak jajko, nie może być ważna częściowo. Ale Trybunał - i szkoda, że prezydent także i w tym wypadku na to orzeczenie nie zaczekał - zadecydował inaczej, to znaczy uznał nieważny wybór za de facto pięć indywidualnych nominacji, z czego trzy za ważne. Tylko że w świetle prawa sędzią Trybunału jest ten, kto został sędzią wybrany i zaprzysiężony. Litera przepisu nie zostawia wątpliwości: dopiero po zaprzysiężeniu się owym sędzią jest, a nie po wyborze. A z kolei w innym miejscu prawo stanowi, że sędziów Trybunału jest piętnastu. I z piątką zaprzysiężoną przez prezydenta - tylu ich obecnie jest. Więc Andrzej Duda przyjmując ślubowanie od trzech kolejnych sędziów, jak się tego domaga opozycja, właśnie złamałby konstytucję. Że tamtych pięciu nie powinno być wybranymi, bo Trybunał uznał trzech z piątki poprzedniej? Prezydent zawsze może powiedzieć, że działał w dobrej wierze, a teraz, trudno, jest, jak jest. W końcu po tym, jak odwlekał zaprzysiężenie poprzedniej piątki, Trybunał pouczył go, że "niezwłocznie" znaczy "niezwłocznie", więc jak na prymusa przystało, zastosował się i wybranych przez Sejm sędziów zaprzysiągł naprawdę natychmiast. Formalnie, zgodnie z domniemaniem konstytucyjności, byli oni przecież w tym momencie (zresztą nadal są, bo Trybunał jeszcze nad tym nie radził) wybrani zgodnie z prawem. Nadążacie Państwo? Niestety, musimy jeszcze chwilę przy tych łamańcach pozostać. Otóż prezes Rzepliński zastosował kolejna falandyzację, uznając, że skoro prezydent samowolnie zdecydował, od kogo nie przyjmie, a od kogo przyjmie ślubowanie, to on, prezes, równie samowolnie zadecyduje, kiedy zaprzysiężonych sędziów dopuści do orzekania (co teoretycznie powinien był uczynić równie bezzwłocznie). Na to Sejm poszedł na całość i zmienił ustawę regulującą prace Trybunału - bo ma takie prawo. Zmienił ją tak, że, de facto, Trybunał nie może podjąć żadnej decyzji bez włączenia do orzekania nowej piątki. Oczywiście, Trybunał może uznać - i pewnie uzna - tę ustawę za nieważną, ale zgodnie z obowiązującą zasadą domniemania konstytucyjności musi to zrobić obradując według rygorów nowej ustawy. Inaczej jej uznanie za nieważną nie będzie ważne. I tu mamy koniec ślepej uliczki, zwieńczony tablicą z napisem: pat. Na gruncie prawa nie ma rozstrzygnięcia tej sytuacji. Można się tylko okopać na zajmowanych pozycjach, jak to czyni PO i jej propagandyści, powtarzając, że dopóki prezydent nie przyjmie ślubowania od jej trzech sędziów, to "konstytucja jest łamana", więc choćby w niebie grzmiało i brzęczało ma przyjąć i już (a wtedy będzie osiemnastu sędziów, więc również Konstytucja będzie łamana, ale przecież od początku jest ona dla PO et consortes tylko pretekstem). Prezes Rzepliński, który występuje coraz mniej jako autorytet prawniczy, a coraz bardziej jako polityk, nie zajmuje stanowiska tak nieprzejednanego. To znaczy, najpierw też je zajmował, ale teraz już deklaruje wolę zawarcia kompromisu, oczywiście wskazując inne niż PiS warunki. I w pewnym momencie - otwarcie tak to nazywając - wykonał "gest dobrej woli", dopuszczając do orzekania dwóch z drugiej piątki sędziów. Ten gest może i należy docenić, ale sam w sobie kompromituje on narrację opozycji. Gdyby istotnie szło tu o literę Konstytucji, to albo sędziowie ci są nielegalni, więc nie wolno ich do orzekania dopuszczać w ogóle, albo, jeśli są legalni, należało ich dopuścić niezwłocznie (nie mówiąc już, że całą piątką). Przyznając sobie prawo do dopuszczania "po uważaniu" jednych, a innych nie, i używają tego jako karty przetargowej, zyskał zapewne prezes Rzepliński na skuteczności, ale stracił prawo występowania w roli prawniczego Katona. Można się długo bawić w kazuistykę, w wykładnie, czy Trybunał może czy nie może badać uchwał Sejmu i czy może - jak to czyni - uchylić "domniemanie konstytucyjności" swoim subiektywnym domniemaniem, iż nowa ustawa powstała tylko po to, by prace Trybunału sparaliżować. Ale wszystko to pozostawmy już na boku, by stwierdzić oczywisty fakt: spór wyjechał poza obszary uregulowane prawem, sytuacja obecna, wobec zaistniałych "faktów dokonanych", przerosła przewidywania ustawodawców i nie ma dla niej precedensu, zastosowane procedury zapętliły się i są na nic. Więc rozwiązanie sporu może być tylko polityczne. Albo ktoś kogoś wyprowadzi siłą, albo strony konfliktu muszą się dogadać, któraś ustąpić, trzech z wybranych sędziów złożyć za jakąś ewentualną rekompensatą dobrowolnie rezygnacje, względnie ogólną zgodą Sejmu liczba sędziów musi zostać konstytucyjnie zwiększona do osiemnastu. Ponieważ siłą niezbędną do skutecznego wyprowadzenia oponentów nikt dziś w Polsce nie dysponuje, pozostaje tylko to drugie wyjście. Inaczej Trybunał będzie sparaliżowany, a prawo coraz bardziej pozbawione autorytetu. PiS, jak się zdaje, pierwotnie się tym nie przejmował. Nie przewidział jednak, że z różnych przyczyn, leżących poza Polską, ten spór stanie się dogodnym pretekstem dla starających się wzmocnić swą władzę eurokratów do ataku na suwerenność naszego państwa. A to jest dla Polski poważne niebezpieczeństwo i poważny argument, by spór wygasić. Problem w tym, że opozycja wcale nie chce kompromisu. I nie to, że nie chce takiego kompromisu, jaki zaproponowała premier - nie chce żadnego kompromisu, bo zadyma wokół Trybunału pozwoliła jej zmobilizować swych rozbitych wyborczymi klęskami zwolenników. Może histeryzować, wyprowadzać podatnych na tę histerię na ulice, latać z donosami do różnych europejskich Gujów i organizować oddolny, spontaniczny ruch obrony "demokracji", czyli siebie samych. Dlatego właśnie ci, którzy wczoraj łamali Konstytucję, dziś upierają się, że póki jest łamana, czyli póki nowa władza uniemożliwia kontrolę nad Trybunałem poprzedniej, to ani kroku w tył i żadnych negocjacji. Jest też w tej wojnie trzeci uczestnik - prawniczy establishment. A ten, poza tym, że ma swoje interesy, ma także, jak zresztą i pozostali, swoje emocje. Tylko że w wypadku prawniczych królewiąt są one szczególnie silne. Profesorowie są bardzo wyczuleni na punkcie swego autorytetu, uważają, że w kwestiach ich specjalności szacun i posłuch należy im się jak przysłowiowemu chłopu ziemia, a PiS zwyczajnie ich nadepnął - i to czyją stopą? Jakiegoś prostego prokuratora Piotrowicza, czy nawet-nie-prokuratora Ziobry, postaci w rektoracie Wydziału Prawa UJ po prostu pogardzanych. Niemniej, jeśli prawniczy establishment będzie się kierował wyłącznie urażoną przez Kaczyńskiego dumą, to mogą mocno ucierpieć jego żywotne interesy. Także dlatego, że nie wszyscy prawnicy są zadowoleni z profesorskiego dyktatu. I choć na razie ci młodsi i gorzej ustawieni nie ośmielają się buntować otwarcie, to w którymś momencie mogą uznać, że do odważnych świat należy. Platformie też, na dobrą sprawę, trwanie w okopach mało się opłaca. Widać wyraźnie, że grzejąc sprawę Trybunału, przysłużyła się swojej głównej konkurencji, czyli Ryszardowi Petru. Jego bowiem nie obciąża ani kuglowanie w poprzedniej kadencji, ani, jako nieobecnego w Parlamencie Europejskim, antypisowskie donosy na Polskę, tak, że cały obciach za nie - bo jednak wyciągnięcie polskich brudów na europejskie forum uznali Polacy za czyn zdecydowanie naganny - spadł na PO. W sprawie Trybunału Petru wybiera kasztany z ognia rękami Schetyny i im dłużej to trwa, tym dla PO gorzej. Konflikt więc przestaje zapewniać wszystkim zaangażowanym zyski (poza Petru, zyskują na nim jeszcze tylko antypisowskie media, organizując swe "kluby gazety wyborczej", analogicznie, jak to było po stronie przeciwnej po Smoleńsku), a głównym graczom może przynieść już tylko straty. Nie mówię o tym, że przede wszystkim przynosi straty Polsce, bo - kto by się tym przejmował - ale tak czy owak, czas już znaleźć z prawniczego pata wyjście. Zrobić to tak, żeby wszyscy mogli zachować twarz, a przynajmniej jej pozory, łatwo nie będzie. Ale z każdym mijającym bez sensu tygodniem ta trudność będzie się powiększać.