Już drugi tydzień trwa przepychanka między zwolennikami prezesa Porozumienia Jarosława Gowina i stronnikami czołowego niegdyś polityka tej formacji Adama Bielana. Jej wynik wciąż nie jest jasny. Bielan ogłosił, że Gowin nie jest legalnym przewodniczącym partii, a on go zastępuje. W tym charakterze zwołał nawet zarząd. W posiedzeniu nie uczestniczyła większość członków, ale podobno było quorum. Za to Gowin pozyskał poparcie większości posłów Porozumienia (13 lub 14 na 18). Popłynęły też dla niego wyrazy poparcia od struktur terenowych. Poparcie posłów jawiło się jako kluczowe. Nawet gdyby Bielan znalazł sposób aby wypchnąć Gowina z fotela, nie zapewniłby w ten sposób rządowi Morawieckiego większości. Dlatego zdawało się, że PiS przyjmie postawę ostrożną, wyczekującą. Sam Bielan prezentuje postawę dawnego pisowca, który dusi się w zbyt małym ugrupowaniu koalicyjnym i stawia na karierę przy boku Jarosława Kaczyńskiego, któremu wielokrotnie doradzał. Ale tenże Kaczyński niczego mu publicznie nie obiecał. Z drugiej strony wprawdzie politycy PiS wciąż powtarzają, że nie biorą niczyjej strony. Ale przecież TVP Jacka Kurskiego wycina polityków wspierających Gowina z programów i w swoich relacjach wspiera zdecydowanie wersję Bielana. Tym bardziej propisowskie gazety, które wraz z rządową telewizją powtarzają oskarżenia, że Gowin od wiosny zeszłego roku knuł z opozycją. Elementem tej wojny jest zresztą spór o obsadę zarządu TVP. Gowin od dawna domagał się wprowadzenia tam swojego człowieka. Więc spróbowano wprowadzić - ale Wojciech Kasprowski okazał się bliższy Bielanowi. Na razie go nie wybrano, ale temat wisi w powietrzu. Cała batalia zaczęła się od zakwestionowania legalności zmian z zarządzie Porozumienia przez ludzi związanych z Bielanem. Potem przyszło "odkrycie" przez sąd koleżeński, zdominowany przez stronników Bielana, że Gowin nie powinien już pełnić funkcji prezesa. W efekcie mamy farsę jak na prawicy z lat 90. - podwójne władze partii, które wydają własne komunikaty. Pada pytanie, po co to Kaczyńskiemu, skoro na koniec może dojść do utraty większości przez rząd? Wydaje się, że prezes PiS przynajmniej życzliwie wysłuchał Bielana. Teraz próbuje odgrywać rolę mediatora między nim i Gowinem, na co wicepremier się nie godzi. Ale tak naprawdę, jak opowiadają politycy PiS, uwierzył w "winę" swojego koalicjanta, który wiosną zeszłego roku zmusił go do cofnięcia się w sprawie terminu wyborów prezydenckich. Chodzi mu pewnie o ośmieszenie w odwecie szyldu Porozumienia, ale może Kaczyński uwierzył na chwilę, że odbierze tę partię coraz bardziej go drażniącemu partnerowi-rywalowi. Wiadomo od dawna, że Gowin rozmawiał wtedy z opozycją. Doszedł jednak nowy element. Kluczowa i niewyjaśniona pozostaje historia o domniemanym jego spotkaniu z Donaldem Tuskiem. Pojawiają się coraz nowe jej wersje - raz miała miejsce w Berlinie (to podobno szczególnie podnieciło Kaczyńskiego), a raz w warszawskim hotelu. Jest to historia demonicznego spisku przeciw "dobrej zmianie". Niezależnie od tego, czy Gowin spotkał się z Tuskiem (czemu zaprzecza) czy nie, jego rozmowy z opozycją niekoniecznie dowodzą jego chronicznej nielojalności. Przecież właśnie wtedy sprzeciwił się woli Prezesa w sprawie wyborów - traktowanej w Zjednoczonej Prawicy jak rozkaz. Politycy PiS zareagowali gniewem, więc on musiał się zabezpieczyć. Wiosną zeszłego roku opozycja proponowała mu fotel marszałka Sejmu, ale może ważniejsze było pytanie, z jakich list wystartują ludzie Gowina, jeśli dojdzie do zerwania koalicji i przedterminowych wyborów. Oskarżenia takich ludzi jak Ryszard Terlecki, że Gowin spiskuje, tym bardziej popychały go do spiskowania naprawdę. Taki jest urok tej koalicji, że upieranie się przy swoim jest przedstawiane jako zdrada. Zwłaszcza, upieranie się z pozycji miękkich, przyznających jakąś rację opozycyjnym protestom. Tyle że Kaczyński nie okazuje zrozumienia dla takich dylematów. Ważniejsze jest pytanie, co dalej. Gowin ze swoimi ludźmi i kierownictwo PiS przypominają dwa samochody pędzące naprzeciw siebie w zawrotnym kierunku. Pytanie, który skręci pierwszy. Czyli kto ustąpi. W teorii karty trzyma Gowin. Dlatego licytuje wysoko, odmawiając rozmów z przeciwnikami wewnętrznymi i bojkotując zebrania koalicji, na które chciano mu doprosić Bielana. Bez niego rządowa układanka się rozsypuje. Rząd traci większość. Już dziś widać to po kluczowym sporze o tak zwany podatek medialny. Wystarczy, że Gowin zaczął na niego kręcić nosem, i twarde stanowisko rządu zmiękło. Bo niczego nie da się wbrew Gowinowi przegłosować. Dla takich projektów nie znajdzie się poparcia gdzie indziej. Skądinąd, po raz kolejny po sporze o termin wyborów prezydenckich, i o mandaty, stanowisko Gowina uwzględnia inne racje niż "twardo pisowskie". Kaczyński też ma pewne atuty. Gdyby na końcu tej przepychanki doszło do wcześniejszych wyborów, Gowin jako ktoś kto obalił prawicowy rząd, nie byłby zbyt czytelny dla wyborców. Liderzy opozycji mogą go teraz fetować jako potencjalnego rozbijacza. Ale czy gdyby już do rozbicia doszło, ofiarowaliby mu poczesne miejsca na listach wyborczych? I czy konserwatysta Gowin dobrze by się czuł startując z formacjami popierającymi Strajk Kobiet? Zostaje mu PSL, ugrupowanie dziś niezbyt silne, i iluzja paktowania z ruchem Hołowni pełnym ludzi o lewicowych sympatiach. Czy to gwarancja choćby zachowania dotychczasowych wpływów? Ale też Kaczyński może bluffować, straszyć szybkimi wyborami, ale czy ich chce? Gowin wie z kolei, że dla PiS to byłby wyjątkowo niewygodny moment. Spór z większością Polaków o restrykcje pandemiczne, zatory w akcji szczepień, zapędziły trochę tę władzę do narożnika. Jednym słowem: "Złapał Kozak Tatarzyna. A Tatarzyn za łeb trzyma". Warto jednak pamiętać, że poza kalkulacjami ważną rolę odgrywają tu także emocje. I nie są to tylko emocje Bielana i Gowina. Kaczyński zwykle się w takich kluczowych, groźnych dla koalicji momentach cofał. Ale coraz mocniej wierzy w spiski, coraz chętniej występuje w roli zdradzonego króla. Może być przekonany, że powstrzymuje lawinę, a jednak tę lawinę uruchomić.