To historyjka pod tytułem "Z dziejów religijności w Polsce". Bardzo znany kaznodzieja, dominikanin ojciec Adam Szustak w ponad dwugodzinnym wywiadzie dla internetowego kanału Imponderabilia zaatakował polskich biskupów. Nie spodobały mu się ich wypowiedzi dotyczące powrotu wiernych na msze po pandemii. "Ręce opadają, kiedy ci goście mają w głowie tylko jedno, żeby znowu ludzie zaczęli chodzić do kościoła. Nie mam żadnej nadziei w tych gościach" - powiedział. Po co ten happening? Zdarzenia potoczyły się w sposób zaskakujący. Arcybiskup poznański Stanisław Gądecki zaprosił wojowniczego duchownego na spotkanie w cztery oczy. Nie wiemy, jak ono przebiegało. Ojciec Szustak przeprosił po nim za brutalny język swoich wypowiedzi, ale nie za meritum krytyki. A ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, też jeden z duchownych szamoczących się od dawna z hierarchią, zauważył przewrotnie, że może tylko takie happeningi są w stanie poruszyć hierarchów. Bo przecież do tej pory arcybiskup Gądecki raczej takich spotkań unikał. Unikał czy nie, tym razem uznał zdarzenie za ważne. Ojciec Szustak jest niezwykle popularnym internetowym misjonarzem mającym wpływ na duchową formację wielu Polaków. I nie jest to typowy liberalny ksiądz w stylu Wojciecha Lemańskiego. Pamiętam jak się z nim całkiem niedawno spierałem w sprawie ludzi LGBT. To ja miałem bardziej liberalne poglądy - przynajmniej co do genezy odmiennej orientacji seksualnej. Owszem w mediach konserwatywnych pojawiły się po tym występie krytyki ojca Szustaka, że i on ewoluuje w nieortodoksyjnym kierunku, że kwestionuje sens indywidualnej religijności i modlitwy. Że wszystko bierze się z zarozumialstwa, bo przecież duchowny oferujący wiernym wyrozumiałość w miejsce surowego nauczania może liczyć na poklask i lajki. Nie odrzucam takiej interpretacji. Mam jednak wrażenie, że ci, którzy szukają tylko takich objaśnień, uspokajają samych siebie. Niepokojące sygnały Na Boże Ciało przyjechałem do Krakowa. Od razu natknąłem się na Rynku na procesję, słyszałem głos kardynała Stanisława Dziwisza, bo tłumowi zgromadzonemu na zewnątrz Kościoła Mariackiego zaoferowano nagłośnienie. Można by rzec, że wszystko było jak co roku. Ale wieczorem spotkałem się z krakowskimi znajomymi. Z ludźmi o konserwatywnych, prawicowych poglądach. I to z rozmów z nimi wyczytałem, jak mocne jest poczucie kościelnego kryzysu. Biskupów krytykowano z różnych pozycji, ktoś nawet przywołał bardzo tradycyjnego księdza Dariusza Oko z jego tropieniem "lawendowej" (a więc homoseksualnej) mafii wśród kościelnych dostojników. Nikt jednak nie twierdził, że wszystko jest tak jak zawsze, po staremu. Że warto się uspokajać. Co bardziej jeszcze charakterystyczne, znajomi opowiadali o swoich dzieciach w wieku szkolnym. Jedna córka przestała po bierzmowaniu chodzić do kościoła. Druga - chodzi, ale w takich tematach jak ocena środowisk LGBT ma poglądy Strajku Kobiet, a nie hierarchów, nawet nie papieża Franciszka. Oni mówili o tym nawet bez wielkiego gniewu czy żalu, traktowali ten stan rzeczy jako naturalny. Pretensje kierowane były nie wobec własnych dzieci, a wobec hierarchii, w jakiejś mierze także wobec zwykłych księży. Że tolerują zło z pedofilią na czele, że nie dają przykładu osobistego, że przez lata wyciszali skandale - nie tylko seksualne, ale na przykład lustracyjne. Ktoś przypomniał, jak to IPN wysyłał po 2005 roku do Rzymu odpowiednie informacje o duchownych skompromitowanych współpracą z tajną policją, ale tamtejsza kuria reagowała milczeniem, obojętnością. Syndrom grzesznego księdza Zawsze przekonywałem, że zwalanie kryzysu Kościoła wyłącznie na skandale czy związki wielu biskupów z politykami prawicy to potężne uproszczenie. Polacy tak jak wszystkie narody europejskie chcą żyć wygodnie, bezstresowo, Kościół jest im potrzebny nie do stawiania wymagań, nie do upominania, a do usprawiedliwiania. Niektóre elementy jego nauki, z zakazem seksu przedmałżeńskiego na czele, naprawdę wydają się nieżyciowe. Inne są szlachetne i głęboko humanistyczne, aborcja to zło. Ale odbiera się jej zakazywanie jako niedopuszczalną ingerencję w życie prywatne i prywatne wybory. Ludzie chcą mieć w tej sferze poczucie swobody i bezpieczeństwa. Nie chcą płacić za własne wybory. Tak już jest, i będzie coraz bardziej, co piszę z żalem. Tyle że Kościół może się zmagać z tym godnie lub mniej godnie. Syndrom "grzesznego księdza" jest szczególnie straszny w czasach takiego kryzysu wartości. W tym sensie ojciec Szustak, czy ma rację we wszystkim czy nie, czy używa właściwych czy niewłaściwych słów, ma prawo do swojego zdenerwowania. A po stronie konserwatywnej beszta się go jak lekarza, który ogląda termometr i informuje pacjenta o gorączce. Ja nie osądzam surowo tych, którzy wobec skali duchowego chaosu zamykają się w swoich oblężonych twierdzach. Każdy dzień przynosi przykłady agresji już wobec istoty religii. W dzień Bożego Ciała politolog Marek Migalski, niegdyś związany z prawicą, wyśmiewa naturę tego święta, wtóruje mu dawny KPN-owiec Krzysztof Król. Kilka lat temu niczego takiego by nie ogłaszali. Są zabawni, przypominają chłopców, którzy odkryli, że niebo stanęło im w płomieniach. Chaos staje się coraz bardziej infantylny. Ale też groźny. Tylko czekamy jak za przykładem Francji bojówki będą atakować wiernych podczas ceremonii religijnych. Odruch obronny jest więc naturalny. Ale zamykanie się w twierdzach to krok w kierunku zredukowania katolicyzmu do roli sekty. Nie mam żadnego gotowego programu odnowy Kościoła, jego wymyślanie wręcz nie jest moim zadaniem. Ale do biskupów można przynajmniej apelować o jedno. O reagowanie na patologie w sposób przyzwoity. To plan minimum. Dlaczego tak trudno o jego realizację?