- Odebraliśmy niesłychanie ważną, w perspektywie tego 30-lecia najważniejszą lekcję i wiadomość, która jest wypierana. To informacja, że jako społeczeństwo, także w wymiarze wspólnoty narodowej jesteśmy w stanie głębokiego kryzysu i etycznego rozkładu - mówił Ludwik Dorn w ostatnim wywiadzie dla Igora Jankego, jeszcze przed wojną za naszą wschodnią granicą. Zmarł wczoraj. Do ostatniej chwili był czynny. Miał niespełna 68 lat. To ważny polityk III RP, może jeden z ważniejszych, choć najpierw pozostający w cieniu Jarosława Kaczyńskiego, a przez ostatnie lata outsider, napraszający się wszystkim z nie zawsze proszonymi radami. Po śmierci połączył różne obozy, tak jak kilka lat temu Jan Olszewski. Ale za życia drażnił. PiS, bo był odstępcą. Opozycję, bo mimo że jej kibicował, to ją pouczał i krytykował. Odważny, na granicy różnych światów Nazwisko znałem od końca lat 70. Był jednym z grona kilkuset odważnych ludzi tworzących demokratyczną opozycję. Zaczynał w zbuntowanym przeciw władzy harcerstwie u boku Antoniego Macierewicza, potem w KOR, gdzie wraz z Macierewiczem tworzył jego prawą flankę, redakcję "Głosu". Był jednym z tych, o których upominano się podczas strajku w stoczni gdańskiej, bo go wtedy aresztowano. Zamykany i bity był po wielekroć. Podczas wolnościowego karnawału wspierał Solidarność swoimi analizami - był socjologiem. W stanie wojennym ukrywał się, nadal redagował "Głos". Bywał autorem kontrowersyjnych koncepcji politycznych. To on wystąpił w "Głosie" z utopijnym pomysłem porozumienia Solidarności i Kościoła z wojskiem, co miało zainteresować Jaruzelskiego, ale nie zainteresowało. Stanowił jedną z najbardziej przedziwnych mieszanek ideowych, stał na granicy skrajnie różnych światów. Syn dawnego komunisty Henryka Dornbauma (sam zmienił nazwisko), szukał przez lata drogi do tradycyjnych wartości. Patrząc na monstrancję, powiedział do znajomego "Więc to jest to szkiełko, przez które katolicy widzą Boga". Skończyło się chrztem, dopiero w roku 2000. Ale można było odnieść wrażenie, że bardzo długo jego związki z religią to produkt naukowego rozumu, mniej serca. W roku 1989 znalazł się wśród założycieli Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Ale szybko zerwał z ZChN. Stał się prawą ręką Jarosława Kaczyńskiego jako wiceprezes Porozumienia Centrum. Ponieważ nie był posłem, denerwował PC-owski aparat. Ale Kaczyński uznał go za niezastąpionego już w 1991 roku brał go na każdą konferencję prasową. Ekscentryk pełną gębą Tak poznałem go ja, jako polityczny dziennikarz. Tyczkowaty, unikający garniturów i krawatów, sardonicznie uśmiechnięty, wdawał się chętnie w rozmowy z prasą. Ale nie był łatwym rozmówcą. Chętnie wykazywał swoje intelektualne przewagi, co nie było trudne - to jeden z niewielu prawdziwych erudytów w polityce. Ekscentryk pełną gębą. Nigdy nie zapomnę, jak go spotkaliśmy na ulicy blisko Sejmu. Miał w sfatygowanej teczce słoik, w nim w żółtej cieczy pływały pety. Tak podobno obrzydzał sobie, zresztą nieskutecznie, papierosy. Zaproszony w roku 1998 na pewną imprezę do klubu muzycznego przez młodszych o pokolenie dziennikarzy, z fascynacją wsłuchiwał się w muzykę techno i obserwował tańczących. - To fenomen, mówię to jako socjolog - komentował. No właśnie, do polityki też próbował podchodzić z temperamentem badacza. Stał się szybko jednym z ideologów środowiska PC. Głosił tezę, że trzeba rozbić jeden zbyt silny układ polityczno-biznesowy, że powinno to zrobić silne państwo. 24 stycznia 1997 roku ogłosił w "Życiu Warszawy" swój rewolucyjny pomysł, stworzenia 400-osobowej elitarnej jednostki rządowej, dobrze opłacanej, oddzielonej od normalnych struktur państwa i walczącej z korupcją. Środowiska postkomunistyczne, ale i liberalne, nawet część prawicy uznało propozycję za niebezpieczną utopię. W prawie 10 lat później narodziło się z tego Centralne Biuro Antykorupcyjne. W 1997 roku został po raz pierwszy posłem, z listy AWS, bo PC wstąpiło do tego bloku. Ale nie wszedł do klubu, protestując przeciw mianowaniu ministrem sprawiedliwości Hanny Suchockiej oskarżanej o patronowanie inwigilacji środowiska PC. Po tym swoim pierwszym Sejmie wędrował najczęściej w towarzystwie też niezrzeszonego Kaczyńskiego. Autor politycznego systemu Ale jako poseł niezrzeszony odegrał może największą rolę w swoim życiu. Patronował dwóm wielkim reformom: wprowadzeniu jawności majątku polityków i finansowania partii politycznych z budżetu. Kiedy po raz pierwszy forsował wgląd do oświadczeń majątkowych klasy politycznej (w formie poprawek do ordynacji wyborczej), poseł Unii Wolności dowodzący swoim klubem pisał przy jego propozycjach: "Głupoty Dorna", "Znowu głupoty Dorna". Wtedy to odrzucono, ale potem, pod koniec kadencji, przyjęto. Jako twórca systemu finansowania partii politycznych Dorn stał się w gruncie rzeczy ważnym autorem systemu politycznego w Polsce. On ma swoje wady, betonuje scenę polityczną, ale przynajmniej częściowo uniezależnia partie od biznesu i wzmacnia je. Marzył, aby jak w Niemczech było to uzupełnione o powołanie obowiązkowych partyjnych think tanków. To się nigdy nie udało. Otwartość także jego środowiska na takie innowacje miało granice. W 2001 roku wszedł do kolejnego Sejmu i został szefem klubu nowej partii, Prawa i Sprawiedliwości. To apogeum jego związków z Jarosławem Kaczyńskim. Byłem świadkiem ich żartobliwych sporów: Dorn wyrzucał Kaczyńskiemu, że zajmuje jego klubowe biuro. A potem potrafił ułożyć się na kozetce i przysłuchiwać rozmowom prezesa z dziennikarzami. Ale byłem też świadkiem ich wielogodzinnych dyskusji. Wykuwali polityczne wizje, silnego, scentralizowanego na wzór francuski państwa walczącego z korupcją. Ale też przerzucali się wspominkami z opozycji albo omawiali zdarzenia z dziejów, nie tylko politycznych, ale i intelektualnych dawnej Polski, II RP czy PRL-u. Było oczywistym, że Dorn ma zostać po wygranych przez PiS wyborach 2005 roku wicepremierem i szefem MSWiA. Przygotowywał się z ekspertami, snuł przed nominacją wizje reform, łącznie ze zredukowaniem, a może skasowaniem zbiurokratyzowanej Komendy Głównej czy przeniesieniem cywilnych pracowników policji na cywilne etaty. Z tego akurat niewiele wyszło. Trzeba jednak przyznać, że Dorn potrafił być merytoryczny, kiedy jego partia coraz wyraźniej parła ku upartyjnieniu wszystkiego. Na przykład oparł się żądaniom aparatu PiS, aby mianować niektórych wojewodów z ich rekomendacji. Próbował obsadzać te urzędy na podstawie konkursów. Były przyjaciel Kaczyńskiego Skończyło się jego dymisją na początku lutego 2007 roku. Do dziś nie do końca wiadomo, o co poszło. Podobno bezpośrednim powodem był spór MSWiA z resortem sprawiedliwości, a więc Dorna ze Zbigniewem Ziobrą. Ale w tle było niezadowolenie Kaczyńskiego, że Dorn jest zbyt wyemancypowany, że żąda traktowania siebie jako partnera. Potem prezes PiS zrobił "trzeciego bliźniaka" marszałkiem Sejmu - po Marku Jurku. Ale trwało to już tylko parę miesięcy. Przedterminowe wybory pozbawiły PiS władzy. Zaczęły się niesnaski, Kaczyński godził się z Dornem i znów z nim zrywał. Były marszałek Sejmu żądał krytycznej oceny nieudanej kampanii, jego zdaniem używano podczas niej zbyt radykalnego języka, za wiele mówiono o korupcji. Atakowani spin doktorzy PiS, Michał Kamiński i Adam Bielan, przypominali, że sam Dorn słynął wcześniej zarówno z obcesowych powiedzonek ("wykształciuchy"), jak i ekscentrycznych gestów, jak wtedy, gdy przyprowadził do Sejmu własnego psa, ogromnego Sabę. Był wtedy ulubionym celem ataków opozycji. W roku 2008 Dorna wyrzucono z PiS. A jednocześnie, jak mi opowiadano, Kaczyński z upodobaniem słuchał wystąpień Dorna, wymierzonych w rząd PO-PSL. "Ludwik jest najlepszy" - powtarzał. Ale kiedy próbowali się po raz kolejny pogodzić, ich rozmowa trwała dwie i pół minuty. Dorn zerwał się i wyszedł. Nie wypił nawet herbaty. Czy byli przyjaciółmi? Wielu ich wspólnych znajomych twierdzi, że obaj nie szukali w polityce przyjaźni. Dorn zawsze sprawiał wrażenie chłodnego w relacjach z ludźmi. Zarazem kiedy kurczowo powtarzał, że znowu jest z Kaczyńskim na pan, czuło się w tym zawód i rozgoryczenie. Jak on to zrobił, że mimo wszystko PiS wstawił go jeszcze w roku 2011 na swoje listy? Miał opinię sumiennego eksperta, zwłaszcza w sprawach obronności. Można rzec, że jako poseł niezależny stał się jednoosobowym think tankiem. Kaczyńskiego szczególnie popchnęło do tej decyzji to, że Dorn zarzucał rządowi Tuska zaniedbania w sprawie katastrofy smoleńskiej. I samotny polityk ponownie został posłem. Podczas kampanii atakował policję za szykanowanie kibiców. W jednym z wywiadów podtrzymywał swoją wizję polityki. PiS miał być rzecznikiem silnego spoistego państwa narodowego, PO - rozrywających Polskę partykularyzmów. Jak to się więc stało, że w roku 2015 Dorn wystartował, bez powodzenia z list PO? Chyba kluczem była niechęć PiS, i osobiście Kaczyńskiego do korzystania z jego wystąpień i rad. Decyzja, aby kandydować z ramienia formacji, którą przez lata krytykował, była błędem Dorna. W roku 2011 sam wyśmiewał Bartosza Arłukowicza i Joannę Kluzik-Rostkowską za przechodzenie do ugrupowań, z którymi dopiero co było się w stanie wojny. Analityk, trochę symetrysta Ludwik Dorn stał się komentatorem. Pamiętajmy, przez lata był nie tylko politykiem. Tłumaczył książki, od sensacyjnych powieści Le Carrego po grube politologiczne tomiszcza. Pisał nawet bajki. Ale też poświęciwszy się polityce, zamknął sobie drogę do poważnego transferu, na przykład do świata nauki. W którym jako wybitny analityczny umysł świetnie by się sprawdził. Przez ostatnie lata był analitykiem Nowej Konfederacji i felietonistą "Polityki". Pewnie, gdyby ktoś mu prorokował współpracę z tym tygodnikiem w roku 1993 albo 2005, wyśmiałby go. Ale choć coraz mocniej piętnował swoją dawną formację za upartyjnianie państwa, za niekompetencję ministrów, za wojny z instytucjami i środowiskami (prawników, lekarzy, nauczycieli) za ryzykowanie napięć z Unią Europejską, nigdy nie przekroczył granicy, jaką przekraczali niektórzy dawni politycy PiS prowadzący ustawiczną osobistą wojnę z Kaczyńskim. Pozostał dla niego "panem Kaczyńskim", ale też przedmiotem krytyk nieraz zjadliwych, ale nieprzekraczających standardów politycznej kultury. Chwilami przemawiał jak rasowy symetrysta. Zwłaszcza po 2019 roku snuł wizje kolejnych wyborów wygranych przez opozycję, ale stawiał jej merytoryczne wymagania. Nie umiał się pogodzić z radykalizmem języka takich środowisk jak Strajk Kobiet, choć atakował zerwanie kompromisu aborcyjnego przez PiS. Napisał w jednej z analiz na stronie Nowej Konfederacji: "Albo demokracja liberalna w Polsce będzie umiarkowanie konserwatywna, albo nie będzie jej wcale". Chyba nie uwzględniał tym samym siły ideologicznej polaryzacji i trendów światopoglądowych szerzących się na Zachodzie. W roku 2000 w debacie na łamach "Nowego Państwa" tłumaczył swojej dawnej narzeczonej Kindze Dunin, że adopcja dzieci przez pary homoseksualne jest wyrazem nieograniczonego dążenia do szczęścia, być może kosztem cudzej krzywdy. Doczekał się ofensywy tego typu pomysłów i chyba nie umiał na nie reagować. W tym samym "Nowym Państwie" drwił pod pseudonimem Dorota Lutecka z wojny SLD z AWS. "To polega na tym, że jeden facet pokrzykuje do drugiego: Ty większa paskuda. Nie, ty większa paskuda". Chciał innej polityki, ale doczekał się chwili, kiedy ta metoda, uprawiana przez jego dawną partię i opozycję, zdominowała scenę. Ja zawdzięczam mu godziny ciekawych rozmów. Zawsze uważnie czytał artykuły i książki i serio traktował rozmówcę, także, a może przede wszystkim polemistę. Owszem czasem się obrażał, owszem czasem patrzył z góry. Ale wnosił do polskiej debaty powagę, nawet kiedy sam się gubił i podejmował nieczytelne decyzje, jak w roku 2015. Nie wychował następców, polska polityka jest dziś jednym wielkim zgiełkiem. Sam trochę się do tego przyczynił, może czasem zbyt mocnym językiem, ale umiał się zatrzymać. Inni tego nie umieją.