16 grudnia to kolejna okazja, aby przypomnieć o okrągłej rocznicy stanu wojennego. Tego dnia 40 lat temu milicja zabiła dziewięciu górników z kopalni Wujek - strajkowali, bronili się przed zomowcami, więc otworzono do nich ogień. Piszę ten tekst po odejściu od telewizora. TVP 1 przypomniała właśnie film Kazimierza Kutza "Śmierć jak kromka chleba" - o tych wydarzeniach. Po latach (produkcja jest z 1994 roku) przypomniałem go sobie. I jestem zaskoczony, bo trochę go już zapomniałem, jak chętnie posługujący się potem dość cynicznym językiem w polityce reżyser (trafił do Ruchu Palikota) w tamtym czasie nie wstydził się patosu. Jak podkreślał nie tylko środowiskową, można by rzec klasową, solidarność górników (formalnie ujmowali się za internowanym w pierwszą noc stanu wojennego kolegą), ale także ich patriotyzm i religijność. Logika mafii W tę rocznicę prezydent Andrzej Duda pojechał do Katowic, aby być z tamtymi ludźmi. Jego ataki na "juntę Jaruzelskiego", zresztą kolejne, wydały mi się odrobinę zbyt emocjonalne co do formy. Ale trudno nie zgodzić się z treścią. Oczywiście można dowodzić, że ekipa Jaruzelskiego wybrała mniejsze zło, że konieczność spacyfikowania Solidarności wynikała po prostu z logiki systemu, opartego i na przewodniej roli partii komunistycznej, i na więzach ze Związkiem Sowieckim. Ale logika mafii, nakazująca likwidować wszelkie zagrożenia dla jej dominacji na oznaczonym przez nią terenie, też jest niedoparta, żelazna. Czy stan wojenny mógł być brutalniejszy? Zapewne. Kiedy oglądamy białoruskiego biznesmena i blogera skazywanego na 18 lat z woli dyktatora Łukaszenki, można nawet twierdzić, że Jaruzelski wykazywał się pewną powściągliwością. Ale zarazem posługiwał się zmasowaną przemocą. Strzelanie do ludzi, prawda rzadkie, było jedynie zwieńczeniem całej fali represji: wyrzucania z pracy i szkół, deptania niezależności i godności poszczególnych środowisk, które dopiero co podniosły głowy, powracającego bicia przy różnych okazjach. Słuchając tych, którzy twierdzą, że współczesna, przyznajmy mająca niejeden kłopot ze standardami władza jest taka sama, albo wręcz gorsza niż tamta, mam poczucie, że spotykam się z narastającym szaleństwem. Chętnie zafundowałbym takim osobom pobyt w którejkolwiek z warszawskich komend po wielkich manifestacjach 1982 czy 1983 roku, z obowiązkową ścieżką zdrowia. Dobrze pokazał to Marek Bukowski w kolejnym, współczesnym już filmie o tamtym czasie: "Babilon. Raport o stanie wojennym", będącym adaptacją prozy Marka Nowakowskiego. Takie deklaracje liberalnych czy lewicowych opozycjonistów i są nieprawdziwe, i trywializują czy banalizują pamięć o tamtej epoce. Tak jak twierdzenia prawicowców sprzed zaledwie kilku lat, że władza Platformy Obywatelskiej to coś podobnego czy gorszego od stalinizmu. Nota bene chętnie snujący takie analogie przedstawiciele odsuniętego od władzy mainstreamu popełniają grzech grubej niekonsekwencji. Wielu z nich broniło i broni nadal autorów stanu wojennego. Adam Michnik obcałowujący generała to tylko jeden z wielu przykładów. Skoro Jaruzelski był dobry, to dlaczego naśladujący podobno tamte praktyki Kaczyński miałby być zły. Po co karać Jaruzelskiego? Owszem śmieszy mnie też trochę, kiedy czytam z kolei na forach zwolenników prawicy, że te flirty naczelnego "Wyborczej" z dawnym dyktatorem to główny powód wszelkich nieszczęść, jakie dziś spotykają Polskę i Polaków. Myślę, że borykamy się dziś z wieloma problemami i wyzwaniami, które nie mają swoich korzeni w komunizmie czy w stanie wojennym. Także prezydent Duda mocno przesadza sugerując, że głównym celem tak zwanej reformy sądów jest problem niewielu już przecież dinozaurów, których osadziła w sądach PRL-owska Rada Państwa. W roku 1995 czy 1996 roku Jarosław Kaczyński objaśniał swoje poglądy na dekomunizację podczas ciekawej dyskusji z posłami Unii Pracy, którzy go do siebie zaprosili. Mówił, że w kraju, w którym skaże się Jaruzelskiego za dawne zbrodnie systemu, każda dyrektorka szkoły czy każdy prokurator oddziedziczony po komunizmie pojmie, że jego czasy się skończyły. Że pora się usunąć albo przynajmniej nie posługiwać metodami z dawnych czasów. Wtedy uważałem, że ma stuprocentową rację. Dziś sądzę, że to problem bardziej złożony, a gotowość posługiwania się Stanisławem Piotrowiczem przez samego prezesa PiS mocno zrelatywizowała tamto przekonanie. Ludzie z przeszłością solidarnościową, albo przychodzący z boku całego tego dawnego konfliktu, okazali się często równie gorliwi w budowaniu własnych układów i przekonaniu, że cel uświęca środki, a czasem w zwykłym korzystaniu z renty władzy. Nie zmienia to faktu, że niemal stuprocentowe nierozliczenie stanu wojennego, a i innych zbrodniczych dokonań komunizmu, było wielką lekcją relatywizmu moralnego. Ciężej się dziś dopominać (często skądinąd słusznie) o praworządność w różnych postaciach, kiedy tamto pozostało potężnym, nigdy nie spłaconym długiem. Oczywiście jest wiele innych powodów, aby próbować karać komunistyczne zbrodnie i nadużycia. Po prostu jesteśmy to winni ofiarom, ludziom skrzywdzonym. Ale to żałosne widowisko, jakim było chociażby sądzenie przez wiele lat i bez konkluzji autorów innej masakry, tej z grudnia '70, to także jakaś cząstka trucizny, jaką wsączała w siebie III RP. Możliwe, że była jakaś szansa przynajmniej na postawienie peerelowskich władców, tych z WRON i tych z Rady Państwa, przed Trybunałem Stanu. Każde dziecko wiedziało, że w grudniu 1981 roku byli zmuszeni naruszyć także własne peerelowskie prawo, które nie pozwalało wprowadzać Radzie Państwa stanu wojennego, kiedy obraduje Sejm (a miał wtedy sesję). Oczywiście w pomyśle powoływania się na peerelowską konstytucję, w końcu firmującą system, łącznie z przewodnia rolą PZPR i sojuszem ze Związkiem Sowieckim, było coś perwersyjnego. Ale można to też było uznać za lekcję: popatrzcie, nawet własnego prawa nie szanowali. Niestety rozwiązanie parlamentu w roku 1993 przekreśliło nadzieję na to. Decyzję podejmował Sejm zdominowany przez peerelowską większość i on generałów oczyścił. Pamiętam, jak w roku 1997 liderzy AWS zaproponowali (zresztą niespecjalnie mocno i konsekwentnie) stworzenie specjalnego Trybunału Narodowego, który zająłby się rozliczeniem stanu wojennego. Podniósł się wrzask, że nie wolno, że to posługiwanie się spec sądem, niemal metoda wzięta z autorytaryzmu czy totalitaryzmu. Adam Michnik był w pierwszym szeregu tych protestów. Tymczasem Grecja po upadku tak zwanych czarnych pułkowników osądziła ich w pół roku, w takim właśnie trybie. Nam zafundowano lekcję bezkarności. Złożyło się na nią wiele czynników, łącznie z ociężałością wszelkich procedur, ale mnie to nie pociesza. Socjalizm trepów I na koniec uwaga w nieco innym kierunku. Ludziom zachwycającym się Jaruzelskim jako wojskowym pragmatykiem przypomnę zabawną historyjkę, którą opowiedział mi Jerzy Urban, rzecznik rządu do 1989 roku, kiedy przed laty go wywiadowałem. Urban, dodajmy, który skądinąd Jaruzelskiego z reguły wychwalał. Oto na Biurze Politycznym PZPR, które było ścisłym kierownictwem nie tylko partii komunistycznej, ale i państwa, stanął problem jakiegoś urządzenia sprowadzonego z Zachodu do pewnej fabryki. Urządzenie nie działało, bo jedyna kobieta, która umiała je obsługiwać, odeszła z tej fabryki. Już sam fakt, że radziło nad tym Biuro Polityczne pokazywało naturę tamtego państwa. Ale Jaruzelskiemu powiedziano, że ta kobieta pracuje w kwiaciarni. Długo wypytywał, czy nie można by jej jednak zmusić, aby wróciła do swojej dawnej pracy. Owszem, generałowi wytłumaczono, że prawo na to jednak nie pozwala. Ale nie do końca to pojmował. Socjalizm trepów nie był bardziej skuteczny w rozwiązywaniu ludzkich problemów niż socjalizm sekretarzy, partyjnych aparatczyków. Jeszcze w roku 1986 na kolejnym zjeździe PZPR Jaruzelski napomknął, że może warto by jednak wrócić do idei kolektywizacji rolnictwa. Owszem, ostatecznie wziął udział w rozmontowywaniu systemu, ale prawie do końca pozostał komunistą, nie tylko formalnym, ale prawdziwym.