Od lat żyjemy w cieniu rozmaitych cywilizacyjnych przełomów i kulturowych wojen. Będę się jednak upierał, że akurat rok 2021, a zwłaszcza jego ostatni miesiąc przyniósł Polakom kilka szczególnie symbolicznych znaków takiego starcia wartości. I nie chodzi tylko o fundamentalne pytania: o dopuszczalność aborcji na życzenie czy o status osób LGBT. Przykład pierwszy: czy Boże Narodzenie? Kiedy warszawski samorząd, a więc ekipa Rafała Trzaskowskiego, wypuściła plakat świąteczny, natychmiast mnóstwo osób zauważyło brak jakichkolwiek odniesień, choćby pośrednich, do religijnej symboliki tego święta. Niektórzy dopatrywali się na tym samym plakacie ośmiu gwiazdek, co miałoby być nawiązaniem do wulgarnego hasła wymierzonego w PiS, ale to zostawmy. Chyba mamy do czynienia z przeczuleniem. Natomiast fakt, że platformerska większość Rady Warszawy już kilka lat temu ogłaszała z hukiem, że na bożonarodzeniowym spotkaniu samorządowców nie będzie opłatka, bo mogłoby to kogoś urazić. Ostentacyjnie świecka natura plakatu była więc zamierzona. Nałożyła się na debatę wokół zaleceń Komisji Europejskiej, aby unikać i samej nazwy Boże Narodzenie, i rozmaitych odniesień do religii, bo przecież "nie wszyscy są chrześcijanami". Zareagował - negatywnie - papież Franciszek. Pod presją reakcji nie tylko eurosceptycznej prawicy, ale i niektórych polityków mainstreamowych, te zalecenia skasowano. Widać też było pewną licytację. Królowa brytyjska Elżbieta II, kobieta 95-letnia, która nie musi się liczyć z nowymi trendami, wspomniała w świątecznym wystąpieniu o "narodzeniu Jezusa". A niektóre polskie samorządy umieściły na swoich plakatach z życzeniami bożonarodzeniowe szopki - w wyraźnej polemice z Trzaskowskim. Co ja na to? Każdy ma prawo obchodzić święta jak chce, to oczywiste. Ale świętowanie urodzin Jezusa ze swoistym cenzorskim zapisem na wszelkie sygnały, dlaczego świętujemy, wydaje mi się absurdem. Przecież każdy może co innego pod te symbole podkładać. Choćby proste zalecenie, aby być empatycznym i dobrym wobec bliźnich. Zmarł w tym roku reżyser Sylwester Chęciński. W jego filmie "Rozmowy kontrolowane" generał milicji (a właściwie SB) grany przez Mariana Opanię zaprasza pułkownika Molibdena (Krzysztof Kowalewski) na Wigilię. - Tak, a kiedy urządzacie? - pyta Molibden. Okazuje się, że dzień przed świętami, co obaj panowie uznają za interesującą koncepcję. Podczas Wigilii oba małżeństwa śpiewają "Podmoskownyje wieczera" i dzielą się jajkiem, bo opłatka w domu Generała nie ma. Śmialiśmy się z tego w latach 90. do łez. A dziś wygląda na to że dwaj niezbyt rozgarnięci oficerowie milicji stają się patronami ludzi "oświeconych". Oświeceni, powtórzę, mają prawo do własnych życiowych wyborów. Możliwe, że już niedługo będą to wybory większości, w niektórych krajach rozwiniętego Zachodu już tak jest. Może to nieuchronne, nakładają się na to hasła kompletnej obyczajowej rewolucji, niechęć i namiętne Kościoła, który "nie będzie nam organizował życia", także potrzeba zerwania z rytuałami o obyczajami z dzieciństwa i młodości. Czytam w necie, jak poważni inteligenci ekscytują się wizjami demonicznego, wrednego katolicyzmu - zupełnie jak z broszurek propagandowych, kiedyś protestantów, potem komunistów, nazistów zresztą też. Znacząca większość z nich w tym Kościele kiedyś wzrastała lub przynajmniej była blisko niego. Nie zamierzam bronić Kościoła jako korporacji, instytucji władzy. Ale wyrzucając na śmietnik żłóbki, opłatki i kolędy, nie staniemy się lepsi. Zastąpimy to wszystko egoizmem, kultem sukcesu, cynizmem, zakochaniem się w samych sobie. To zawsze było, istniało, ale wstydliwie maskowane, przynajmniej tego dnia talerzem dla nieoczekiwanego gościa. Teraz nie będzie już nawet obłudy, która bywa jednak hołdem składanym cnocie. Piszę to jako człowiek na co dzień niespecjalnie religijny, który częściej zatrzymuje się w przedsionku kościoła niż śmiało wkracza do świątyni. Ale któremu wciąż zdarza się słyszeć, choćby z ulicy, piękne, mądre kazania, niespecjalnie do zastąpienia przez cokolwiek innego - będę się przy tym upierał. Kolejny serial z Netfliksa pustki nie wypełni. Przykład drugi: imigrant przy stole Środowiska z Kościołem walczące znalazły w tym roku kapitalny argument, że nie mam racji. IBRiS spytał, czy Polacy są gotowi zasiąść przy stole z imigrantem "ze strefy przygranicznej". Oto bilans: Wierzący i praktykujący - tak 45 procent, nie 48 procent. Niewierzący - tak 70 procent, nie - 28 procent. Przez kilka dni ateiści i profesjonalni antyklerykałowie świętowali te rezultaty jako wyraz zdemaskowania katolicyzmu. Od Sławomira Sierakowskiego po ostatniego ciurę internetowych wojen. I znów: co ja na to? Na pewno katolicy mają problem z łączeniem słów z czynami. Na pewno wielu kapłanów sprowadza chrześcijaństwo za bardzo do pogadanek o etyce seksualnej nie dbając o przypominanie, że bliźni to bliźni - w najróżniejszych sytuacjach. Ten "obcy" też. A jednak nie przekonuje mnie ten statystyczny dowód na fundamentalną "lepszość" ludzi, którzy wybrali niewiarę. Samo pytanie o "imigranta ze strefy przygranicznej" niewielki dziś ma sens - zważywszy, że ogromna większość tych imigrantów nie przebija się przez granicę po to, aby zasiąść z nami przy stole, ale po to, aby znaleźć się jak najszybciej w upragnionych Niemczech. No to co, powie ktoś. Ano to, że odpowiadający na takie pytanie doskonale to wiedzą. Zapewne wielu z nich traktuje taki sondaż jako część sporu politycznego. Odpowiedź: nie chcemy imigrantów, to gest wobec strażników granicznych ledwie trzymających się na nogach w wysiłku, żeby po prostu wykonywać prawo. To poczucie, że hasło: skuteczniej brońmy granic, ale też bądźmy życzliwsi dla tych, którzy próbują je przekraczać, niekoniecznie jest logiczne. A czy jest to wyraz rzeczywistego stosunku do obcych? Codziennie spotykam na swojej drodze Ukraińców, jest ich podobno już w Polsce dwa miliony. Nie mam wrażenia, żeby czuli się przez nas, Polaków, szczególnie odrzuceni. Także ci ankietowani niewierzący zapewne wpisują się, świadomie, podświadomie, w spór polityczny, bo częściej są w opozycji wobec obecnej władzy, którą uważają za niepotrzebnie zbyt katolicką i zbyt konserwatywną. Oni często z kolei traktują imigrantów jako taran mający rozbić zbyt spójną, homogeniczną, naturę polskiego społeczeństwa. To że choćby muzułmanie przyniosą ze sobą jeszcze większy, specyficzny konserwatyzm, niespecjalnie ich obchodzi. Liczy się sama akcja podważania tego, co zastane, dotychczasowe. To muzułmanie, gdyby ich było więcej, zażądają zdjęcia w szkole krzyża - razem z nami niewierzącymi. Niekoniecznie kryje się za tym, choć naturalnie w poszczególnych przypadkach kryć się może (organizacje humanitarne, często skądinąd katolickie), zamiar rzeczywistej pomocy konkretnym osobom. Gdyby tak było, ludzie o liberalnych poglądach byliby w czołówce wspierania polskich bezdomnych czy nie wiążących końca z końcem rodzin. A jakoś ich masowych aktów miłosierdzia nie obserwuję. Pisząc to, nie mam jednak zamiaru usypiać katolickich sumień. Spór polityczny powoduje, że wszyscy twardniejemy. Próbują temu zapobiec niektórzy biskupi, apelując o równoczesne poszanowanie prawa i humanitarną pomoc. To się nie składa w logiczny program, ale intencje rozumiem. Chrześcijaństwo powinno być do pewnego stopnia maksymalistyczne w staraniach o dobro. Jedno wiem na pewno: rok przyszły będzie rokiem jeszcze gorętszych wojen o symbole i na symbole. Obyśmy nie zatracili w nich zdrowego rozsądku i człowieczeństwa.