"Po raz pierwszy mówię tak gorzko. Wszystkie poprzednie obostrzenia rozumiałem, ale tego przesunięcia teatrów na ostatnie miejsca w przestrzeni publicznej - w tym łańcuchu po galeriach handlowych, imprezach sportowych etc - nie jestem w stanie zrozumieć" - tak komentuje Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie, wybitny aktor, reżyser i organizator życia kulturalnego. Podzielam jego zdziwienie. Sygnały były inne Przypomnijmy, teatry i kina są otwierane (z wszystkimi ograniczeniami, przede wszystkim z wyłączeniem 50 procent miejsc na widowni) dopiero 29 maja. Od połowy maja mogą się odbywać spektakle teatralne i seanse kinowe na wolnym powietrzu. To jednak raczej wyjątki, teatry repertuarowe nie grają poza swoimi budynkami, to dotyczy co najwyżej nietypowych widowisk. Dyrektor Narodowego pyta, czy to słusznie wyróżniać kabaretony ponad ambitną sztukę. Na dokładkę maj ma być zimny i deszczowy. Granie pod gołym niebem to w dużej mierze iluzja. Wcześniejsze sygnały były inne. Sam słyszałem oficjeli rządowych, którzy zapowiadali na swoich konferencjach odmrożenie życia kulturalnego w pierwszej kolejności. Tymczasem pierwsze są galerie handlowe i hotele. Teatry i kina zostały zrównane z restauracjami. Większość placówek teatralnych zmylona sygnałami sprzedawała już bilety, zaplanowano premiery (w przypadku Narodowego - dwie w maju). Teraz trzeba będzie zwracać potencjalnym widzom pieniądze. - Po raz piąty w ciągu ostatniego roku - zauważa Jan Englert. Dyrektor Narodowego, nota bene teatru utrzymywanego przy użyciu dotacji ministerstwa kultury, placówki która powinna być z uwagi na swój artystyczny poziom, oczkiem w głowie ministra Glińskiego, kilka razy w wywiadach wyrażał wątpliwości co do logicznej konsekwencji wprowadzania i utrzymywania rozmaitych obostrzeń. Ale tak mocnych wypowiedzi unikał. Podobnie ja, miałem świadomość, że dyskusja: dlaczego ci tak, a ci nie, często prowadzi nas na manowce. Bywa tylko zrozumiałym skądinąd odruchem obronnym paraliżowanych branż. Czasem argumenty przeciw decyzjom rządu brane były z sufitu, jak wtedy, kiedy uznawano, że restauracje są epidemiologicznie tak samo zdradliwe jak sklepy. Wspólna konsumpcja stwarza na pewno większe zagrożenie niż mijanie się w galeriach. Ciężko też o organizowanie naprędce naukowych dowodów na to, co jest bardziej oczywistym ogniskiem zakażenia. Chodzi, również, o osłabianie ludzkiej mobilności. Można podważać zamykanie wszystkiego - w imię niewiary w groźne skutki pandemii i wolnościowy dogmatyzm. Ale spory szczegółowe sens miały niewielki. Najbezpieczniejsze miejsce publiczne Tym razem widać absurd tej kolejności gołym okiem. Każdy, kto bywał podczas pandemii w teatrze, wie, że trudno sobie wyobrazić bezpieczniejsze miejsce publiczne. Pisemne oświadczenia każdego widza wraz z danymi, personel pilnujący maseczek i dystansu, przerwy między widzami (jesienią wypełniana była czwarta część miejsc, a nie połowa), w niektórych teatrach (Polski w Warszawie) mierzenie każdemu wchodzącemu temperatury. Teatr stał się trudno dostępną twierdzą. Ale trwał, kiedy mógł - po to, żeby powstawały nowe dzieła, żeby została zachowana elementarna ciągłość - na lepsze czasy. I ograniczenia liczby widzów i przewlekanie okresów zamknięcia, to skądinąd realne straty finansowe. Wbrew temu, co sądzą niektórzy, dotacje władz publicznych nie pokrywają całości potrzeb. Na dokładkę istnieją też teatry prywatne, z jeszcze gorszą sytuacją. Niektóre próbowały się otwierać w przerwach między lockdownami, inne, jak warszawskie Szóste Piętro, pozostały zamknięte przez ostatni rok, co oznacza przerwanie ciągłości, o której piszę. Ogólnie rzecz biorąc straty artystyczne są jeszcze boleśniejsze, wielu aktorów i reżyserów zostaje na długo zablokowanych w swoim rozwoju, wiele pomysłów nie doczeka się nigdy realizacji. Jak to się stało, że teatr został przegnany na sam koniec kolejki. Zapewne rząd chce pokazać, że nie wszystko otwiera jednocześnie, a lobby żądające odblokowania na przykład handlu czy nawet hoteli jest silniejsze. Sformułowałbym jednak śmielszą tezę: dla obecnej władzy kultura jest przestrzenią obcą, raczej obojętną, a środowiska artystyczne odbierane są jako wrogie. Po co więc się dla nich o cokolwiek starać? Pytanie o ministra Glińskiego Ta uwaga dotyczy także ministra kultury Piotra Glińskiego. Może ma w rządzie zbyt słabą pozycję, a może nie uważa za stosowne o cokolwiek się starać. Czy z powodu swoich poglądów na metody zwalczania pandemii? To byłaby jeszcze mniej obciążająca wersja. Wielu polityków uzależniło się od skrajnie restrykcyjnych przekonań lekarzy-celebrytów, którzy najchętniej trzymaliby wszystko w zamknięciu przez długie lata. Ale możliwe też, że wicepremier Gliński nie ma wielkiej ochoty pomagać artystom. Sam temu zaprzecza. Kiedy pojawia się jakakolwiek dyskusja o zamykaniu teatrów i kin, przypomina o sumach, jakie jego resort przekazał potrzebującym. I to chwalebna prawda, tyle że tu mniej chodzi o dochody tej czy innej osoby. A przede wszystkim o żywotność polskiej kultury. Nawet słabszy, przechylony w jedną stronę czy zbyt hermetyczny teatr gwarantuje jakieś minimum utrzymania kultury teatralnej. Kiedy jesienią zeszłego roku w Teatrze Stu w Krakowie oglądałem, podczas krótkiej przerwy w restrykcjach, szkolną wycieczkę chłonącą całkiem nienajgorszą "Balladynę" Juliusza Słowackiego, dostawałem poglądową lekcje, na czym polega stawka i ewentualne straty. W jakim stopniu dotyczy to także kin? Z pewnością w salach kinowych rygory nie były między lockdownami tak ściśle przestrzegane, nikt nie żądał oświadczeń, choć zasada wolnych miejsc pomiędzy widzami obowiązywały także. Sztuka filmowa trwa nadal, dzięki telewizjom i platformom cyfrowym, choć też doznała spowolnienia. Tu stawką jest coś innego: zachowanie choć w jakiejś mierze wspólnotowego modelu przeżywania kultury, czy spędzania wolnego czasu. Ci którzy twierdzą, że to nie ma znaczenia, jak oglądamy filmowe dzieło, zapomina, że człowiek jest, i powinien pozostać, istotą społeczną. Podczas ostatniej lutowej przerwy wielkie sieci kinowe nie zaryzykowały nawet otwarcia. Za to obserwowałem w Warszawie, z jaką chęcią ludzie, w lwiej części młodzi, odwiedzają pojedyncze kina, nazywane studyjnymi. Wszakże straty wynikające z dalszego blokowania teatrów są jeszcze boleśniejsze. Dostaną w sumie ledwie miesiąc życia. Zaraz potem, w lipcu zaczną się wakacje. Tylko zjadacze chleba To nie największa głupota, jaką popełnił moim zdaniem rząd Morawieckiego. Za najbardziej niszczące uważam zamknięcie już w połowie października szkół. Zrobiono inaczej niż większość najbardziej cywilizowanych państw europejskich - z Francją, Wielką Brytanią i Niemcami na czele. Skazano całe roczniki na niepowetowane straty - nie tylko w wiedzy, ale i społecznych umiejętnościach życia. Trzeba było mnożyć inne restrykcje, a tu próbować zachować tyle normalności, ile się da - nawet za cenę dyskomfortu nauczycieli. Za funkcjonowaniem teatrów nie przemawiają aż tak spektakularne racje jak za szkołami. Ale też można zrozumieć, że edukacja, ze względu na swoją masowość, mogła rodzić panikę. Oto jedno z poważnych ognisk epidemii, rozumowano. Druga fala przyszła wraz z rokiem szkolnym. Teatr ze względu na swoją elitarność mógł być za to podtrzymywany dłużej. A teraz mógł zostać otwarty wcześniej. Mam świadomość, że nawet wśród aktorów zdania na temat wznowienia przedstawień są podzielone. Część bała się grania na scenie - z natury rzeczy bez masek i dystansu. Ale większość choć skazana na mniejszą ostrożność niż widzowie, wyglądała powrotu do twórczości, wynika to z moich rozmów i obserwacji. Zabrakło przede wszystkim wyobraźni polityków. Ludzi, którzy sami są jedynie zjadaczami chleba i w takiej roli gotowi są obsadzić wszystkich Polaków.