Nie jestem w stanie ocenić, czy trzeba było ogłaszać stan wyjątkowy dla 183 przygranicznych miejscowości na wschodnich krańcach Polski. Na pewno operacja Łukaszenki przeciw Polsce wymaga twardego przeciwdziałania, a ryzyko rozmaitych prowokacji ze strony służb białoruskich nie jest wydumane. Za i przeciw stanowi wyjątkowemu Ale można też podejrzewać rząd, że wyczuwając społeczne poparcie dla twardej polityki uszczelniania granic, szuka maksymalnego nagłośnienia tej twardości. Stan wyjątkowy to akcja spektakularna. Nie był on po 1989 roku wprowadzony w Polsce ani razu. Nie sięgnięto po niego chociażby w związku z pandemią, czego ja akurat byłem zwolennikiem. Można zrozumieć, że rządzący traktują aktywność polskich "rzeczników uchodźców" na granicy jako spełnianie scenariusza napisanego przez Łukaszenkę, a być może przez Władimira Putina. Ale z kolei możliwość usuwania dziennikarzy z granicznego pasa, wraz z zakazem filmowania i fotografowania, nie będzie się dobrze kojarzył. Jest to decyzja bardzo drastyczna i być może podejmowana na wyrost. Nawet jeśli nie wszyscy obecni tam reporterzy przekazywali precyzyjne informacje, swoiste zaciemnienie zdarzeń raczej wzmocni przekonanie, że maskuje się niehumanitarne postępowanie polskich służb. Na Litwie nie ma PiS Mocnym argumentem obrońców rządowej polityki jest za to fakt, że wcześniej Litwa i Łotwa, czasem stawiane Polsce za wzór proeuropejskiej dyscypliny, wprowadziły takie stany wyjątkowe u siebie. To sugeruje, że zagrożenia nie są wydumane. Kiedy opozycja rytualnie zaczęła posądzać PiS o wyłącznie polityczne motywy, ze strony nie tylko sympatyzujących z prawicą dziennikarzy, padło pytanie, czy przykład litewski i łotewski nie nasuwa żadnych wniosków. "Przecież w tych krajach nie ma PiS", zaczęło się powtarzać jak refren. Odpowiedzi polityków opozycyjnych nie brzmiały przekonująco. Słyszałem pewnego posła lewicy, który tłumaczył, że Litwa i Łotwa są... mniejsze, więc mają prawo do podobnych kroków. Z kolei Grzegorz Schetyna, przemawiający w Polsacie jako dawny szef MSW, tłumaczył, że w tamtych dwóch krajach rządzący konsultowali się w tej sprawie z opozycją. A w Polsce zrobili to w całkowitej izolacji od opozycyjnych środowisk. Oczywiście rządząca prawica odpowiada, że tam takie konsultacje są możliwe, a polska opozycja jest a priori nielojalna i nastawiona na wygrywanie każdego kryzysu przeciw władzy. Mnie samemu w pierwszej chwili argument Schetyny wydał się wykrętem. Nie miał lepszych argumentów, więc użył takiego. Szybko jednak nabrałem wątpliwości. Mimo że skądinąd w całym uchodźczym kryzysie jestem bliższy racjom rządu niż opozycji. Sprawa tak dotkliwego ograniczenia praw obywatelskich, niechby i uzasadnionego, powinna być przedmiotem choć próby międzypartyjnych uzgodnień. To zwłaszcza na prezydencie ciążył obowiązek, aby ewentualne wydanie stosownego rozporządzenia poprzedził zebraniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nie wiem, czy stałaby się ona widownią bezpłodnych debat, gdzie każda ze stron przemawiałaby do swoich, czy pojawiłby się choć ślad prawdziwego dialogu, ale należało spróbować. Cierpliwość czasem popłaca Należało z powodów państwowotwórczych. No bo skoro Łukaszence zależy na podsycaniu w Polsce wojny wewnętrznej, trzeba przynajmniej minimalizować szanse na taki scenariusz. I nawet dla czystej politycznej skuteczności. Owszem rząd ma szanse na pewne zwiększenie poparcia dla siebie w następstwie samotnej akcji - wynika to z pierwszych sondaży partyjnych. Ale gdyby wyciągnął rękę do opozycji, a ręka to zostałaby odtrącona, możliwe, że to poparcie byłoby jeszcze większe. Gdyby zaś z kolei premier Morawiecki przekonał choć część opozycji, też nie można by wykluczać korzyści dla rządzących. Zareagowano jednak tak jak zawsze, machinalnie i bez refleksji. Fakt rozmaitych wcześniejszych, zupełnie cielęcych akcji opozycji może to usprawiedliwiać tylko do pewnego stopnia. W takiej sytuacji nadmiar cierpliwości jest lepszy niż jej brak. Użyty przez szefa MSW Mariusza Kamińskiego argument o potrzebie pośpiechu też nie w pełni przekonuje. Kilka godzin spędzonych na naradzie przeprowadzonej zawczasu, w Pałacu Prezydenckim, nikogo by nie zbawiło. Tak zaś debata się odbędzie już po fakcie, podczas obrad Sejmu. Należy się spodziewać najdzikszych oskarżeń. Posłowie lewicy już zdążyli ogłosić, że w Polsce dokonuje się zamach stanu i zagrożone są wolne wybory. Ale początkowa próba prezentowania racjonalniejszej oceny tego, co dzieje się na granicy, dokonywana przez Donalda Tuska, pokazywała, że większa cierpliwość rządzących mogłaby się jednak opłacić. Nie było automatycznej gwarancji, że tak się stanie. Ale warto było spróbować. Spróbować, torując przy okazji lepszym obyczajom, więc zdrowszemu, racjonalniej zarządzanemu państwu. Jego gwarancją nie są tylko technicznie sprawne służby, ale też mechanizm przynajmniej próby ucierania rozmaitych decyzji ponad podziałami. Najwyraźniej jednak polska klasa polityczna zatraciła tę elementarną zdolność i jałowym staje się pytanie, kto to zaczął, oraz kto jest gorszy. Łukaszence pozostaje tylko zacierać ręce.